Leonardo Leonardo
186
BLOG

Dylan i ja

Leonardo Leonardo Rozmaitości Obserwuj notkę 5

Na siedemdziesiąte urodziny Boba Dylana zapuściłem sobie w samochodzie płytę Slow Train Comingz 1979 roku. Przebiegam myślą pamięć, nie jestem do końca pewien, ale chyba pierwszą świadomie słyszaną piosenką Dylana było Man Gave Names To All The Animals z tego właśnie krążka, słuchane z kasety u mojego licealnego przyjaciela. Wkrótce potem okazało się, że inna moja przyjaciółka jest posiadaczką winyla, przywiezionego przez jej siostrę z Anglii. Z tego winyla usłyszałem właśnie po raz pierwszy Gotta Serve Somebody.

Oczywiście, nie jest to najlepszy, ani najbardziej charakterystyczny Dylan, ale wystarczyło, aby wzbudzić u licealisty zainteresowanie. Zresztą, swego rodzaju certyfikatem jakości była wyczytana na okładce informacja, że w nagraniu wziął udział prawie cały skład Dire Straits. Było to już po ukazaniu się płyty Love Over Gold (Telegraph Road!, Private Investigations!) i intensywnie się fanowałem Knopflerem i kompanią. W sumie powinno być odwrotnie, bo to Dire Straits byli debiutantami na rynku muzycznym, ale niezbadanymi ścieżkami krążą poglądy naiwnego kilkunastolatka.

Przyjaciółka miała jeszcze dwupłytowy album koncertowy At Budokan, nagrany w 1978 roku w Japonii, raczej tragiczny jeśli chodzi o aranżacje, ale w tych śmiesznych niekiedy wersjach dotarły do mnie klasyki w rodzaju The Times They Are A-Changing, Maggie’s Farm, Mr. Tambourine Man, Blowin’ In The Wind, Knockin’ On Heaven’s Door, Simple Twist Of Fate, All Along The Watchtower… Co ważniejsze, w albumie była wkładka z tekstami, które przepisywaliśmy i tłumaczyliśmy korzystając z naszej ułomnej znajomości szkolnego angielskiego. A gdy jeszcze Basia stwierdziła, że część piosenek da się zagrać na gitarze przy pomocy prostych akordów, byliśmy już przez Dylana zahaczeni.

Potem było Blood On The Tracks, bardziej akustyczny i surowy, oraz Desire, już skręcający w stronę przesłodzonej poetyki końca lat siedemdziesiątych. Wyłacznie ze względu na Dylana jako autora muzyki obejrzałem western Pat Garrett & Billy The Kid i po raz pierwszy usłyszałem nazwisko Sama Peckinpaha. A dalej już szukałem kolejnych utworów i płyt Dylana, pracowicie tłumaczyłem teksty, nie mogąc wyjść z podziwu ile artystycznych zwrotów ten facet wykonał w ciągu swojej imponującej kariery, jaką gigantyczną liczbę piosenek napisał, jak wciąż wyrywał się z kolejnych stylistycznych szufladek.

Chyba zawsze był dla mnie bardziej poetą niż muzykiem. Nie tylko dla mnie, skoro od lat funkcjonuje na nieoficjalnej giełdzie jako potencjalny kandydat do literackiego Nobla. Gatunek literatury, jaką uprawiał był lekki i – można by rzec – ulotny, a jednak stał się w Stanach człowiekiem-instytucją. W dużej mierze przez Woodstock i bycie jednym z symboli gorącego hipisowskiego czasu przełomu lat 60. i 70, ale przecież i potem, kiedy wiele popularnych gwiazd zniknęło bezpowrotnie, on jakby nadal się rozpędzał, eksperymentował ze stylami i przekonaniami, religiami i instrumentarium. W wieku 65 lat ponownie zawędrował na szczyt listy Billboardu z albumem Modern Times, co prawda w części będącym plagiatem, ale jednak mało komu udała się taka sztuka. Dla mnie stał się ważnym elementem mojego prywatnego pejzażu muzycznego, z wieloma piosenkami kojarzą mi się różne momenty mojego życia, mam w głowie obrazy, które towarzyszą tym po wielokroć słuchanym dźwiękom i beznadziejnemu głosowi – jak sam to określał – „wyjącego kojota”.

Leonardo
O mnie Leonardo

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości