Minęło 25 lat . Wczoraj . W sumie nikogo to nie interesuje – rzut okiem w neta – rezultat ZERO . NULL .
Zatem padło na mnie . O ćwierćwieczu bez a może o tym jak ja trafiłem i zostałem na zawsze.
Jesienią 1977 trafiam do liceum . Ja fan tzw rocka symfonicznego dostaję się w łapy starszych kolegów.
Dziś to może się wydawać jakąś sf ale było tak . Był człowiek instytucja z 3 klasy . Miał doskonałego szpulaka i gramofon.
Do klubu wpisowe było proste – kilka płyt tzw zachodnich – cenionych i poszukiwanych – składało się u Szefa. On je nagrywał innym . W zamian dostęp do kilkudziesięciu a może nawet do stówy płyt które złożyli inni. Taśmy na szpulaka się dołączało – czekało w kolejce a potem przychodził czas gdy nagrane taśmy na własnego szpulaka się zakładało .
No i trafiłem w obszar mi w podstawówce nieznany – wtedy określany nazwą jazz-rock.
Na taśmach pojawiły mi się płyty które wbijały mnie w glebę . Skąd się to wszystko wzięło ?
Od takiego jednego co sobie zmarł równo 25 lat temu .
W 1969 i 1970 zebrał ekipę i postawili kopnąć jazz w zupełnie inna stronę . Kopnęli dwiema płytami a potem rozeszli się każdy w swoją stronę .
A to rozejście się nastąpiło gdy byli nabuzowani jak cholera.
I taki Hancock założył sobie Head Hunters .
A taki Shorter z Zawinulem założyli sobie Weather Report co po drodze odkryło Jaco Pastoriusa a wcześniej Vitousa .
Chick Corea założył sobie Return to Forever i wsparł się Al Di Meolą i Stanleyem Clarkiem o Florze Purim nie wspominając a później Gayle Moran.
Nieśmiały Angol McLaughlin założył Mahavishnu Orchestra z Hammerem i Goodmanem a w drugim składzie skubniętym od Zappy Pontym .
I tak przez większą część lat 70-tych rządziło fusion a ja ich chłonąłem - większość z opóźnieniem a niekiedy na bieżąco jak otwierający płytę Heavy Weather – Birdland.
Nudzę :) ale nijak inaczej opisać jak do niego dotarłem poprzez jego „ekipę” , bo jemu samemu ( mój prywatny pogląd ) to fusion nie wyszło tak dobrze jak jego „dzieciakom” .
Jak to określił ktoś – on sam wtedy grał tak jakby jedna nogą był w piekle , aż zamilkł na kilka lat – samotny brudny naćpany wredny wręcz plugawy .
Podczas tego milczenia jako słuchacz przebyłem drogę odwrotną poznawania tej muzyki.
Najpierw trafiłem na drugi kwintet a potem na pierwszy i cały kosmos nagrań lat 50-tych i 60- tych co płyta zdobyta znaczy nagrana na szpulaka pozostawiała mnie w opadzie szczeny .
Jak facet tak wredny , tak bucowaty , zazdrosny mógł grac i komponować tak piękną muzykę?
Czemu kopnął to wszystko i w 1970 zdecydował się więcej do tego nie wracać – raz wrócił tuż przed śmiercią w 1991 roku – przyprawiając prowadzącego wtedy koncert Quinsy Jonesa o palpitacje.
Odpowiedzi udzielił mi Herbie Hancock w Jazz Forum lub Jazzie bo takie czasopisma wtedy się czytało .
Ot podsumował to tak – grali najlepsza muzykę na świecie , w najlepszym składzie na świecie a na Sali mieli kilkudziesięciu słuchaczy – zazwyczaj jakiś intelektualistów w średnim wieku. Co on pierdzieli – myślałem sobie wtedy ? W 1965 zdechło ???
I jakieś 10 lat temu nabyłem box 8 cd-kowy z koncertów w Chicago. Dla mnie najlepsze koncerty jakie w życiu słyszałem . i słyszałem też te skąpe oklaski coś tak kilkudziesięciu osób nie więcej. Bywa . Miałeś rację Herbie .
Jako że moja droga była odwrotna od chronologii – teraz o wczesnych latach 50-tych . Cpał chlał staczał się . Kumple też nie lepiej – Monk , Mingus , Rollins.
Rollinsa kochał za to jak gra. I gdy się podniósł - formował kwintet . Ale Sonny odpadł – by przeżyc musiał iść na długi odwyk – bo Sonny cpał za wszystkich i wszystko . No to znalazł zastępstwo za Sonnego – mało znanego kolesia nazwiskiem Coltrane . i tak narodziły się dwie legendy .
Nudzę ? Bywa.
Facet nie żyje od 25 lat a jedyne nowe nazwisko co po jego śmierci się pojawiło w jazzie co mnie potrafi urzec to Francuz Truffaz .
Kończę . 25 lat temu 28 września 1991 zmarł król muzyki II połowy XX wieku Miles Davis .
Od 25 lat tron jest pusty i przynajmniej ja nie widzę szansy na wskrzeszenie królestwa .
Nikt nie poświęcił tej postaci w 25 lecie śmierci ani słowa – przynajmniej ja nie znajduję w necie .
Ćwieć wieku bez Milesa właśnie minęło .
p.s.
Aby nie było tak smutno – będzie przekornie . Jeden z gigantów absolutnych , największy ćpun lat przełomu lat 40-50 tych , Sonny Rollins nadal żyje . Jak on to zrobił ?
p.p.s. Oraz fragment kiedyś napisanej o nim notki
A zanim się urodziłem ,on rozwalał kosmos , zrywał dach z sal w których grał . Nie sam . Duet z Tranem to coś co uważam za zdarzenie absolutne w muzyce .
Sesja z 11 maja a przede wszystkim 26 października 1956 urywała jaja . Ot tak sobie weszli , dwa dni w studio i materiał na 4 płyty . Wszystkie 4 jakby całowali stopy Boga . Bo musiał szybko dokończyć kontrakt z Prestige :))) Sam to podsumował skromnie i szczerze . Po latach napisał - Te dwie sesje i 4 płyty zrobiły ze Coltranea i ze mnie legendy .
Potem dobrali Canonballa i wywalili płytę jazzową wszech czasów . zwołał wszystkich członków zespołu do studia nagraniowego. Nie mieli oni pojęcia, co będą nagrywać. On miał zaledwie kilka akordów i pomysłów na melodię. Muzycy rozstawili instrumenty, dał wszystkim wskazówki dotyczące każdego z utworów i zaczęli nagrywać. Rozkurwili kosmos.
Potem nie chronologicznie trafiłem w 40 minutową płytkę A Silent Way. Inna muzyka , inne podejście . Płyta gigantyczna. Po latach okazało się , że się wydała kompletna sesja , 3 pełne 80 minutowe CDiki. Te 40 minut to pikuś przy tym co można teraz usłyszeć na całej sesji .
W gównianym roku 1983 , syf z Jazruzelskim i koncert w Warszawie . Byliśmy twardą kilkuosobową grupą którą zawsze jeździliśmy na Jamboree . Mój naj koncert na którym byłem i chyba nie do przebicia .
Wyliczać nie ma sensu jest net, ot facecik co kilka razy zawrócił muzykę , zaczynał u boku Birda króla bebopu , poprzez cool , modern, modal , jazz rock , fusion , finiszował płyta quasi hiphopową
Grali z nim WSZYSCY ważni . No może 99% . łatwiej wymienić kto z nim nie grał .
Był wrednym czasami wręcz plugawym facetem , rasistą pełna gębą . Gburowato bucowaty .
Miał ABSOLUTNĄ intuicję do ludzi z którymi grał i których dobierał do grania .
Stworzył kilka składów , które weszły na zawsze w kanon takie stąd do wieczności .
Był geniuszem i zostawił po sobie najpiękniejszą muzykę jaką znam.
Nazywał się Miles Davis i wczoraj w 25 rocznice jego śmierci nikt o nim się nawet nie zająknął – przynajmniej ja nie znalazłem .