Roman Polko Roman Polko
4157
BLOG

Pieszo po czołgowemu – cz.2

Roman Polko Roman Polko Polityka Obserwuj notkę 110

Włączając się w dyskusję w Salonie24 w swoim pierwszym felietonie cytowałem aktywnego na jednym z wojskowych forum „Weterana”. Zachwalał on metodę szkolenia „pieszo po czołgowemu”. Tania i „służy bardzo dobrze nie tylko w WP, ale i na całym świecie…, nawet lotnictwo używało tej metody”. Polegała ona, przypomnę, z braku odpowiedniej ilości sprzętu do ćwiczeń, na udawaniu, że się siedzi w środku czołgu czy samolotu i „symuluje” prawdziwe działania, czasem nawet bojowe. Traktowałem to z przymrużeniem oka, bo któż mógłby poważnie traktować taki sposób szkolenia pilotów? Dzisiaj ku swojemu zdumieniu i przerażeniu już wiem kto.

Szef szkolenia Sił Powietrznych gen. dyw. pil. Anatol Czaban, zdeklarowany miłośnik czterdziestoletnich wysłużonych w amerykańskiej armii „Herkulesów”, publicznie stwierdza, że brak trenażerów do samolotu Tu-154 nie był przeszkodą w szkoleniu, bo piloci przed lotami z VIP-ami ćwiczyli loty na ziemi, „na sucho” i w powietrzu. W jego opinii było ono tak samo wartościowe jak to w symulatorach. Nie doprecyzował jedynie, jak ćwiczyli sytuacje awaryjne i lądowanie w takich warunkach jak w Smoleńsku. Jak udawali awarię silnika i czy aby symulować nieprzyjazną drogę podejścia i gęstą mgłę wokół ćwiczących inni mieli za zadanie zadymiać…? Wszak „pieszo po czołgowemu” to taka wojskowa wersja narodowej przechwałki „Polak da radę”. Nawet na drzwiach od stodoły. Tylko tym można „tłumaczyć”, dlaczego w przypadku zapewne zdolnej i ambitnej, ale mało doświadczonej załogi uznano, że nie muszą oni przechodzić ćwiczeń, jakie przynajmniej raz w roku wykonują obowiązkowo cywilni piloci w wieloletnim stażem.

Służby specjalne każdego państwa odpowiadają za ochronę życia i zdrowia najważniejszych osób w kraju, a jeśli pomimo ich działań dojdzie do tragicznego zdarzenia – za zabezpieczenie miejsc zdarzenia oraz materiałów, które nie powinny dostać się w niepowołane ręce. Gdy zginął w Kosowie mój podwładny, a prywatnie przyjaciel, oficer wywiadu – natychmiast uruchomiłem właściwe procedury: zabezpieczenie miejsca zdarzenia do czasu przybycia prokuratora, meldunki do kraju i ostrzeżenia na wszystkie podległe mi pozycje, zabezpieczenie służbowych i prywatnych rzeczy oficera, których znaczenie dla bezpieczeństwa niekoniecznie związane jest z posiadaną klauzulą tajności. Wszystko to w niecałą godzinę, przy pomocy kilkunastu innych żołnierzy. A był to „jedynie” oficer wywiadu, a nie Prezydent RP czy Szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego.

A w Smoleńsku? Kto – personalnie – sprawdzał wszelkie możliwe podczas wizyty zagrożenia, w jakim zakresie pion operacyjny BOR był w tej misji wspierany przez ABW i AW? Kto uznał, że lotnisko tej klasy, nadaje się do lądowania dla samolotu z najwyższymi władzami RP? Kto przygotowywał plan awaryjny i co on zakładał? Przed każdą wizytą wszystkie punkty planowanej podróży powinny być sprawdzone, a te które nie odpowiadają wymogom bezpieczeństwa – wykreślone. Przez polskie służby, a nie te z kraju goszczącego. Gdy do nas przylatuje prezydent USA, to Amerykanie mówią, gdzie może wejść, którędy jechać i jakim środkami komunikacji, a nawet, jakie części miasta trzeba zamknąć dla ruchu. Sami sprawdzają lotniska i miejsca spotkań, co więcej robi to kilka niezależnych zespołów. Polska to nie Ameryka, ale czy nie powinno nas stać na jedną taką ekipę?

Wydawało się, że po gruzińskim incydencie, podczas którego dopuszczono do powstania sytuacji zagrażającej życiu prezydenta, lekcja została odrobiona. Teraz mam wrażenie, że skończyło się jedynie na zwolnieniu ze służby szefa ochrony prezydenta, a funkcjonariuszy dalej szkolono „pieszo po czołgowemu”. Z odpierania ataków jajkami za pomocą parasoli, co widzimy co roku na pokazie z okazji rocznicy powstania BOR, zamiast z podejmowania trudnych decyzji i ochrony najważniejszych osób w państwie nawet wbrew ich woli. A także po ich śmierci. Bo dostali ochronę nie po to, by ktoś za nich nosił siatki z zakupami, ale by jako decydenci i dysponenci wiedzy, byli bezpieczni.

Nie wiemy jakie dokumenty i informacje znajdowały się na pokładzie samolotu. Prywatne zapiski, bazy danych, telefony, materiały przygotowane do przedstawienia przełożonym w samolocie podczas lotu, bo na co dzień zawsze brakuje czasu… - możemy przypuszczać, że były tam rzeczy, które powinny zostać natychmiast zabezpieczone przez polskie służby, nawet chociażby po to, by zwrócić je rodzinom. Profesjonalizm rosyjskich służb specjalnych pozwala zakładać, że dane z elektronicznych nośników przed zwróceniem stronie polskiej zostały skopiowane. I – z punktu widzenia interesów Federacji Rosyjskiej, dla której pracują – chwała im za to. Nie odnaleziono telefonu satelitarnego, miejsce zdarzenia, mimo zapewnień o jego zabezpieczeniu, przez kilkanaście dni było zadeptywane przez zszokowanych polskich pielgrzymów i przypadkowych ludzi, nierzadko szabrowników.

Polskich służb w tym czasie zabrakło. Być może dlatego, że działań w sytuacji katastrofy nikt u nas nie ćwiczy nawet w wersji „pieszo po czołgowemu”.

 

Roman Polko

 

Roman Polko
O mnie Roman Polko

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka