Jan Herman Jan Herman
397
BLOG

Minimum co mogę zrobić

Jan Herman Jan Herman Polityka Obserwuj notkę 5

We wczesnej młodości, jako nieopierzony uczestnik licznych (wtedy) wydarzeń akademickich (był to okres między wiosną 1980 a zimą 1981), widząc skłonność wielu aktywnych wtedy ludzi, w tym profesury, do argumentowania politycznego (my-oni), ukułem rozróżnienie debaty na polityczną i naukową. Pamiętam nawet moją o tym rozmowę „kolejową” z Ewą B., córką wybitnego profesora SGPiS-SGH, szczerze egzaltowanego na punkcie związków zawodowych i świata ludzi pracy, rozmowę w drodze z Karpacza do Warszawy. Ewa zresztą ma własny mózg, warto dodać.

Debata naukowa to taka – perorowałem – w której uczestnikom chodzi o dotarcie do sedna, do takiej postaci prawdy, która wszystkich myślących zadowoli. Nie jest bowiem możliwe – myślałem – żeby Ziemia była jednocześnie i płaska, i kulista, a skoro tak sprzeczne racje są poważnie wystawiane w debacie, to znaczy, że coś umknęło uwadze dyskutantów. „Naukowi” rozmówcy, napotkawszy taką zasadniczą przeszkodę, robią sobie przerwę, sięgają do książek i badań, studiują wypowiedzi adwersarzy w poszukiwaniu czegoś, czego sami nie wiedzą. A kiedy poczują, że już można – wracają do dyskusji z tym samym podejściem: jest gdzieś jakaś racja wspólna.

Debata polityczna (nawet jeśli prowadzą ją uczeni) to taka, w której spierającym się stronom nie chodzi o to, jak jest rzeczywiście, tylko o to „czyje będzie na wierzchu”. Zatem dość łatwo strony proponują sobie rozwiązanie siłowe, na przykład „zagłosujmy”. Czy można przegłosować jakiś element wiedzy? Obrzydliwość. Przy czym bywa, że „polityczni” – wmieszawszy się między „naukowych” – udają, że im też chodzi o prawdę absolutną i przekabacają na swoją stronę bogu ducha winnych „naukowych”, zwodząc ich okrężnymi i wężowymi argumentami nie do rymu, nie do taktu. Bo ich – politycznych – rolą jest jedynie mnożyć zwolenników przed głosowaniem.

Marek Góra, dziś profesor, a wtedy mój kolega z grupy studenckiej, późniejszy współredaktor koncepcji, którą w skrócie nazwę „buzkową reformą emerytalną” – wymyślił wtedy jeden ze swoich szatańskich konceptów, „piętrowania” racji. Powiadał mianowicie: skoro w jakiejś gorącej sprawie się nie zgadzamy, to wznieśmy się „piętro” ponad zagadnienie gorące, może tam coś wspólnego się znajdzie. A jeśli i tam jeszcze będzie zbyt wielka temperatura – to wejdźmy na kolejne piętra, aż na poziomie paradygmatu, na poziomie korzennym, na poziomie ostateczności – da się coś przyjąć jako wspólne.

Szatańskość pomysłu Marka polega na tym, że proponowany przez niego proceder to ucieczka przed poszukiwaniem prawdy w ogólnikowe poszukiwanie zgody. Jeśli wszyscy zgodzimy się co do tego, że życie jest najważniejsze – to nijak nie posuniemy się w kwestii ratowania matki lub dziecka podczas porodu czy zagrożonej ciąży.

Mam być szczery – to „polityczny” sznyt debaty publicznej zachował się już od tamtych czasów na stałe. W Polsce, bo tu żyję, tu uczestniczę, tu wiem co mówię. Czymże są bowiem rozmaite anatemy rzucane od ćwierćwiecza na komunistów, liberałów, moherów, wykształciuchów, ciemnogrodzian, rusofilów, kosmopolitów, donosicielli-kapusiów, a ostatnio resortowe dzieci czy imigrantów?

Nie trzeba utożsamiać się z kimś moralnie czy ideologicznie, tym bardziej politycznie – by umieć bez uprzedzeń i hejtu odczytywać to, co ów ma do przekazania. Inaczej dojdziemy do stanu absurdalnego, w jakim postawiono Galileusza, który dla zachowania pozycji w stadzie poczuł się zobowiązany (przyznajmy: pod silną presją) do głoszenia poglądu sprzecznego z rozumem. Ówcześni „dyktatorzy mody filozoficznej” szczerze uznawali intelektualny autorytet astronoma (dlatego potraktowali go łagodniej niż zwykli traktować innych heretyków), ale dla racji niepojętych, a właściwie absurdalnych (dla współczesnego obserwatora) za wszelką cenę przywracali go na łono obowiązującej teologii, co czyniło obszar empirii astronomicznej polem dyskusji pozornej.

Ze zdumieniem znalazłem w Pedii taki fragment wypowiedzi Paula Feyerabenda z książki „Against Method” (wydanej po polsku dopiero w 1996 roku). Twierdzi on: "Kościół w czasach Galileusza nie tylko stosował się do wskazań rozumu, tak jak określano go wówczas i, częściowo nawet obecnie, ale brał także pod uwagę etyczne oraz społeczne konsekwencje poglądów Galileusza. Oskarżenie wniesione przezeń przeciwko Galileuszowi było racjonalne i tylko oportunizm oraz brak spojrzenia z perspektywy czasowej mogą powodować żądanie rewizji wyroku".

No, jakbym czytał sofistykę na temat Trybunału Konstytucyjnego!

Sięgam więc głębiej i odkrywam, że ten „Salvadore Dali filozofii” pisał rzeczowo, ale „po stronie debaty politycznej”:

Zarozumiałością jest zakładać, że posiada się rozwiązania odpowiednie dla ludzi, z którymi nie dzieli się życia i których problemów się nie zna. Niemądrze jest zakładać, że takie ćwiczenie w humanizmie na odległość przyniesie efekty zadowalające zainteresowanych. Od zarania zachodniego racjonalizmu intelektualiści uważają siebie za nauczycieli, świat za szkołę, a ludzi za posłusznych uczniów.

 

Osiągnięcia nauki z punktu widzenia jednych tradycji wydają się wspaniałe, z punktu widzenia innych – odrażające, warte jedynie ziewnięcia dla innych jeszcze. Oczywiście uwarunkowania naszych współczesnych materialistów owocują wybuchami entuzjazmu wobec takich wydarzeń, jak wystrzelenie rakiety na księżyc, odkrycie podwójnej spirali czy termodynamiki stanów nierównowagi. Spójrzmy na te fakty z innego punktu widzenia, a okażą się tylko śmiesznymi i jałowymi zabawami. Potrzeba było miliardów dolarów, tysięcy dobrze wyszkolonych asystentów, lat ciężkiej pracy, aby kilku naszych współczesnych, nie potrafiących się wysłowić i dość przy tym ograniczonych, wykonało bez wdzięku parę podskoków w miejscu, którego nie odwiedziłby nikt przy zdrowych zmysłach – na wysuszonej, gorącej skale, gdzie nie ma czym oddychać. A przecież mistycy, ufni tylko w moc swoich umysłów, podróżowali przez sfery niebieskie do samego Boga, oglądając go w całej wspaniałości i otrzymując siłę do dalszego życia, oświecenie dla siebie i swoich bliźnich. Tylko analfabetyzm szerokich mas i ich nauczycieli – intelektualistów, ich zadziwiający brak wyobraźni, sprawia, że takie porównania odrzuca się bez większego namysłu. /oba cytaty – za Pedią, ta zaś – za „Przeciw metodzie”/

 

Wracam do swoich smutnych refleksji o Polsce, tych bardziej dosłownych. Mam na przykład wrażenie, że jeśli ktoś jest kieszonkowcem okradającym współdyskutantów podczas konferencji, to niewątpliwie należy mu się „po łapach”, ale jego pokręcone morale nie zmienia oceny jego inteligencji. Mam na myśli np. Profesora Baumana, który politycznie błądził, ale jest uznanym autorytetem w międzynarodowym świecie nauk społecznych. Odbieranie mu prawa do nauczania akademickiego – to brednia. Dziennikarskie „dzieci resortowe” oceniam też po tym, co i jak robią w świecie żurnalistyki, a nie po tym, w jakim domu i czym nasiąkali. Równie dobrze mogę grzesznikowi odmówić prawa do głoszenia ewangelii, bo skoro grzeszy – to łże.

Podobnie uważam, że komornik windykujący pechowca źle czyni, jeśli pozostawia go bez szans na dalsze godne życie. Równie dobrze mógłby go wtrącić do lochu, gdzie przynajmniej wikt i dach nad głową jest dla nieszczęśliwca bezpłatny. Piszę o tym pozornie odległym temacie – by ukazać absurdalne podejście do „przeciwnej strony”.

 

*             *             *

Agitacja od edukacji jest – w moim przekonaniu – wystarczająco odległa estetycznie, do niczego dobrego nie prowadząc, bym przyznał sobie prawo do wyciszenia się w obecnej polskiej dyskusji, która rzeczowe argumenty omija szerokim łukiem, a idiotyzmy odziewa w upierzenie niepodważalnych racji.

W Polsce znów – jak za mojej nagiej młodości – stoją przeciw sobie dwie niepoważne racje, dla których nawet Marek Góra nie znalazłby piramidalnego poziomu ewentualnej zgody. Nie bo nie, koniec, kropka. Jednym wyraźnie ciąży odpowiedzialność, jaka nieuchronnie nadchodzi zwłaszcza wtedy, kiedy się władzy dostaje „po brzegi”, drudzy wyobrażają sobie, że obszarpany moralnie i chudy w łepetynie mazgaj (to fakty, nie epitety) zrobi w Polsce „majdan”, choć jak dotąd nie sformułował żadnej autorskiej myśli politycznej (to też fakt). Kroplę w moim sumieniu przelało oświadczenie nosicieli etosu domniemanej demokracji: najpierw Prezydent musi zrobić to i to, wtedy możemy debatować o ustroju Rzeczpospolitej. Czyli gotowi jesteśmy dociekać prawdy w debacie, ale najpierw naszą prawdę trzeba usankcjonować.

W ostatnich miesiącach wciąż od nowa wracam do starej książki, wydanej jeszcze w 1986 roku przez Ludową Spółdzielnię Wydawniczą, książka ta zaś jest dla mnie kolejnym dowodem na to, że poważne rozmowy o Demokracji, Wolności, Obywatelstwie czy Rynku albo Niezawisłości drukowano za „komuny”, w przerwach między dostarczaniem octu na puste półki. Autor: Stanisław Thugutt. Treść: publicystyka z okresu międzywojennego (króciutkie wprawki doraźne i rekapitulacje).

Co druga strona zawiera akapit, który można bez większego ryzyka pomyłki zastosować do opisu Polski 2015/2016. Bez jadu, niczym dżentelmen, łupie pan Stanisław swoje orzechy na twardych łepetynach współczesnych mu polityków, i czyni to zgrabnie, z wdziękiem.

Ja nie mam w sobie tyle taktu, choć rzadko rzucam epitety w mowie pisanej. Nie jestem dżentelmenem, przy tym sądzę, że większość uczestników publicznych przepychanek ma ten sam niedostatek. A dyskusja buraków, w której jucha buraczana posoką się leje wszędy – mnie nie interesuje, nawet jeśli sam jestem burakiem. Wolę schnąć w spichlerzu niż siedzieć w gorącym barszczu, poćwiartowany na tarce.

Nie wymawiam nikomu, ale będąc nadaktywnym w ostatnich latach w sferze „wymiany myśli” – zaniedbuję inne sprawy. Zatem wyłączam się z czynnej debaty (nie znikam, wyłączam się), może wreszcie dokończę któryś z podjętych projektów. Do wiosny (jakkolwiek tę wiosnę rozumieć).

 

Jan Herman
O mnie Jan Herman

...jaki jestem - nie powiem, ale poczytaj blog... Więcej o mnie znajdziesz w książce Wł. Pawluczuka "Judasz" (autor mnie nie zna, ale trafił w sedno). O czym jest ta książka? O zmaganiu się człowieka z własnym losem, wiecznością, z Panem Bogiem. O miłości, zdradzie, rozpaczy i ukojeniu. Saszka, prosty chłopak z białoruskiej wioski, po rewolucyjnej zawierusze, podczas której doświadczył wszystkiego, wraca w rodzinne strony i próbuje żyć tak jak inni. Ale kiedy spotyka samozwańczego proroka Ilię, staje się jego najwierniejszym uczniem i apostołem... Opowieść o ludzkich głodach - seksualnym i religijnym - o związkach erotyki i polityki, o tłumionej naszej prawdziwej naturze, o nieortodoksyjnej, gnostyckiej i prawosławnej religijności, tajemnicy i manipulacji wreszcie.................................................... UWAGA: ktokolwiek oczekuje, że będę pisał koniecznie o sprawach, które są "na tapecie" i konkurował na tym polu ze znawcami wszystkiego - ten zabłądził. Piszę bowiem dużo, ale o tym najczęściej, co pod skorupą się dzieje, a widać będzie za czas jakiś.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka