Przez Wyspę Północną przebiega linia ścierania się dwóch płyt tektonicznych: pacyficznej i australijskiej. Wiąże się to oczywiście z występowaniem wszelkiego rodzaju zjawisk sejsmicznych i wulkanicznych. Najbardziej aktywny wulkanicznie rejon, zwany Taupo Volcanic Zone, rozciąga się od Wyspy Białej w zatoce Bay of Plenty do wulkanu Ruapehu w Parku Narodowym Tongariro. W strefie tej zaś największym obszarem aktywności termalnej jest Wai-O-Tapu, które było numerem jeden na mojej osobistej liście "must see" w Nowej Zelandii.
Lubię zbierać widokówki. Z każdych wakacji, z każdego odwiedzanego miejsca, przywożę sobie przynajmniej jedną, najczęściej kilka lub więcej. Przyjaciele i rodzina wiedzą oczywiście o tej mojej słabostce i też ze swoich bliższych i dalszych wojaży przywożą mi takie pamiątki. Dwa lata temu jeden znajomy wybrał się w podróż po Azji i Oceanii, po czym przysłał mi cały pakiet pocztówek z różnych krajów, wśród których jedna z Nowej Zelandii przedstawiała właśnie Wai-O-Tapu. Widoczek był tak nieprawdopodobnie kolorowy i tak odmienny niż wszystko, co do tej pory widziałam, że wydawał się zupełnie nierzeczywisty. Gdy więc stanęła przede mną perspektywa wyjazdu w tamte strony, wiedziałam od razu, że muszę to zobaczyć na własne oczy - inaczej nie uwierzę, że to jest prawdziwe.
Wai-O-Tapu znaczy "Święta Woda" i leży niespełna 30 km od Rotorua. Zjawiłam się na miejscu raniutko, zaraz po otwarciu Visitor Centre. Dzień zapowiadał się wyjątkowo piękny i słoneczny, a zwiedzających - z powodu zimowej pory - zaledwie kilkoro, mogłam więc w pełni rozkoszować się spacerem po prawdziwie piekielnej (wbrew nazwie) krainie.
Wytyczona ścieżka wiła się między kraterami o wdzięczynych nazwach Devil's Home, Thunder czy Rainbow Crater.
Następnie prowadziła obok małych błotnych oczek (Devil's Ink Pots)
do Palety Malarskiej (Artist's Palette) - częściowo zalanego wodą tarasu, nazwanego tak z powodu różnokolorowych minerałów wytrącających się na jego powierzchni.
Osady te są bardzo delikatne, dlatego na drugą stronę przerzucono pomost,
po którego lewej stronie rozciągał się Taras Pierwiosnka (Primrose Terrace). Te tarasy są obecnie - po zniszczeniu Białych i Różowych Tarasów w 1886 roku - największymi w Nowej Zelandii tego typu formacjami zbudowanymi z martwic wapiennych.
Jeziorko Szampańskie (Champagne Pool), którego parujące wody powodują kształtowanie się tarasów, było tak osnute oparami, że trudno było w ogóle dostrzec jego powierzchnię,
za to jaskrawo pomarańczowe osady przy jego brzegach z daleka rzucały się w oczy.
Dalsza część trasy przedstawiała się nie mniej ciekawie. Ałunowe Klify,
Siarkowa Grota,
"płyta do smażenia" (Frying Pan Flat)
i inne nienazwane (albo nieznane mi z nazwy) mijane miejsca
nieodmiennie wzbudzały westchnienie zachwytu i chęć uwiecznienia ich na zdjęciu, żeby móc jak najwięcej tych wrażeń przywieźć rodzinie, która została w Krakowie. Droga kończyła się przy brzegu zielonego jeziora Ngakoro (Dziadka), powstałego w wyniku erupcji około 700 lat temu.
Strumyczek odprowadzający wody z tarasów wpadał do jeziora tworząc niewielki wodospad.
Droga powrotna wiodła przez te same tereny, ale wytyczona została nieco inaczej, więc obejrzane wcześniej cuda można było zobaczyć jeszcze raz z innej perspektywy. Poniższe zdjęcie przedstawia "Welon" (Bridal Veil Falls) - stopień kończący Primrose Terrace, którym woda spływała w kierunku jeziora Ngakoro.
Po obejściu drugą stroną Basenu Szampańskiego znów wkroczyłam na pełen dymiących kraterów teren Kusego,
miałam nawet okazję zajrzeć w otchłań Piekła (Inferno Crater)
i zobaczyć, gdzie Diabeł zażywa kąpieli (Devil's Bath).
Okazało się też, że przedsionki piekła świetnie nadają się na inkubator dla ptasich jaj - w szczelinach krateru o nazwie Bird's Nest podobno chętnie gnieżdżą się z tego powodu szpaki i jaskółki.
Zbliżała się 10-ta, więc był najwyższy czas, by zakończyć spacer. Nie oznaczało to jednak jeszcze rozstania z Wai-O-Tapu, bowiem znajduje się tam atrakcja, którą można podziwiać tylko raz dziennie dokładnie o 10:15. Ta punktualna osobliwość nosi imię Lady Knox i została odkryta przypadkowo na początku XX wieku przez grupę więźniów założonego na tym terenie w 1901 roku pierwszego w Nowej Zelandii otwartego więzienia. Więźniowie-odkrywcy znaleźli po prostu gorące źródełko, w którym chcieli uprać swoje ubrania. Chwilę po włożeniu mydła do wody mieli sposobność podziwiania erupcji odkrytego przez siebie gejzeru i ... szukania swych rzeczy po okolicznych zaroślach. W ten sposób został również odkryty sposób na uaktywnianie gejzeru, co jest wykorzystywane w codziennych porannych pokazach.
Pozostał mi jeszcze jeden punkt programu - basen błotny. Jest on usytuowany, podobnie jak gejzer Lady Knox, z pewnej odległości od Visitor Centre, więc trzeba było do niego jechać parę minut. Szczerze mówiąc wybierałam się tam już bez wielkiego entuzjazmu, no bo czyż błocko może być ciekawe? Wbrew moim obawom okazało się, że owszem, może, zwłaszcza gdy wypełnia sporej wielkości jeziorko, w którym się owo błocko gotuje aż miło.
Obserwowanie pęczniejących i pękających bąbli błotnych działało niemal hipnotyzująco, spędziłam tam więc znacznie więcej czasu niż pierwotnie planowałam.
Nie miałam ochoty szybko opuszczać Wai-O-Tapu, ale był to już ostatni dzień mojego pobytu w Rotorua i chciałam jeszcze obejrzeć zbiory maoryskie w muzeum oraz zajrzeć do kiwi. Jeśli jednak los będzie tak łaskawy i pozwoli mi jeszcze kiedyś wrócić do Nowej Zelandii, będę wtedy chciała znów wpaść do tego "Cudownego Świata". Rzeczywistość bowiem dostarcza znacznie więcej wrażeń niż kartka pocztowa.