Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
1674
BLOG

Atrakcyjność Joanny Szczepkowskiej

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Polityka Obserwuj notkę 63

           Polska prawica, jak chcą nazywać PiS, jego ziobrystowski odrzut i czwórkę do brydża Mikkego ludzie nie znajdujący z powodu braku wiedzy i wrodzonego lenistwa bardziej celnych określeń, cierpi na różne choroby, i niestety, ale nie są one następstwem rozwiniętej hipochondrii. Wręcz przeciwnie, większość z przypadków, które ją gryzą na co dzień i od wyborczego święta - a przypominam, że świąt było już wiele, więc jest pogryziona na maksa - zalicza się do ciężkich… Zaraz, moment, być może niedoszacowałem problemu. Ustalmy więc, że niekiedy i bardzo ciężkich, jeśli nawet nie śmiertelnych, tyle że rozwijających się powoli, co podtrzymuje aktualną prawicę przy życiu, opóźniając przepoczwarzenie jej w coś bardziej politycznie skutecznego. Bardziej lub mniej, bo w wydaniu polskim nigdy nie wiadomo, czy doświadczenie, wiedza i dobra wola wezmą górę nad małostkowościa, prywatą i głupotą. W każdym razie w coś, co istnieć będzie dzięki społecznemu poparciu dla programowych i personalnych propozycji, a nie wyłącznie niemal za sprawa charyzmy jednoosobowego przywództwa

         Otóż  jedną ze wspomnianych bolączek jest brak poplecznictwa środowisk ludzi znanych i uznanych, nieważne zresztą jakiej profesji, jakiego formatu i bez względu na jego prawdziwy powód. To co się liczy, to ich obecność w okopach prawicy, która potwierdzałaby poparcie udzielane jej przez tych, z którymi lud, głównie ten ciemny, identyfikuje się jako ze swoimi idolami. Może więc być to sportowiec, aktor, jakiś zapiewający do kotleta rykajło, albo nawet i nikt znany, byle jego postawa przekładała się na społeczną masowość zjawiska– faktyczną lub fikcyjną, choć w odczuciu tłumu oczywiście wiarygodną. I nie musi to być nawet osoba w swoim fachu wartościowa – a gdzie tam! Nie miałoby to sensu, jeśli owa wartość nie znajdowałaby potwierdzenia w szerokiej popularności, a to dopiero jest warunkiem przetransportowania sympatii celebryty dla konkretnej politycznej opcji na stan sympatii motłochu. Bo wtedy można powiedzieć:

         - Patrzcie, on, taki znany, taki cały wasz, i również krytykuje rządzących, zupełnie jak my. Znaczy co, jest po naszej wspólnej stronie, wspiera nas, nas wszystkich, prawda? Nie, gówno prawda, co zaraz udowodnimy.

         Próbki opisywanego zachowania obserwowane wśród i polityków prawicy, i dziennikarzy jej sprzyjających zauważaliśmy już wielokrotnie. Na przykład skonfliktowana z prorządowymi mediami Radwańska z dnia na dzień stała się bohaterką wszelkiej maści prawoskrętnych publicystów, z politrukami ,,Gazety Polskiej” na czele. Ci, gdy skojarzyli sobie na dodatek postawę tenisistki z jej katolicyzmem i z antyplatformerskimi wpisami ojca w internecie, poczuli się tak jak karciarz, któremu z rozdania trafił się poker. Niestety, nie trwało to długo, bo Isia wybiła im z głowy swoim oficjalnym oświadczeniem marzenia o wciągnięciu jej w polskie polityczne spory. I może to i dobrze, bo ktoś słuchający wypowiedzi Radwańskiej raczej nie spodziewałby się po niej nie tylko głębokich, ale nawet względnie płytkich  politycznych przemyśleń, wspartych wiedzą historyczną i społeczną  wrażliwością. Co najwyżej w ramach krzewienia wiary i polskości mogłaby publicznie i na głos zmówić pacierz. Oczywiście z zastrzeżeniam, że broń Boże nie w trakcie promowania zdrowego i sportowego stylu życia.

         Kolejną gwiazdą tenisa, na której zawisło chwilowe zainteresowanie prawicowych mediów, stał się Jerzy Janowicz. A miało to miejsce zaraz po słynnej konferencji, w trakcie której sportowiec skrytykował polskie państwo. Rzecz w tym, że Janowicz też nie okazał się zwolennikiem prezesa Jarosława, a w każdym razie uczuć takich oficjalnie nie zamanifestował, natomiast jego wrodzone buractwo i umysłowa prostota mogłyby w trakcie bliższych relacji bardziej PiS-owi zaszkodzić, niż pomóc.

         Wcześniej starano się zrobić męczennika cenzury z Szymona Majewskiego, telewizyjnego zgrywusa średnio-niskich i niskich lotów, zaraz po jego odejściu z TVN. Szybko zapomniano, że w okresie współpracy z walterowską telewizją Majewski nie zawsze w gustowny sposób żartował z prawicy i Kaczyńskich, stając się jednym z czołowych klownów politycznej nagonki. Na potrzeby propagandowej walki podretuszowano żartownisia na ofiarę politycznych represji w świecie mediów, ale jak widać ten za bardzo do współpracy z PiS-em się nie garnie.

         Ostatnio próbowano również podczepić się pod Jacka Braciaka, który w internecie zamieścił rynsztokową językowo krytykę zagarnięcia przez rząd Tuska funduszy z OFE. Niestety, zapewne zaraz po otrzeźwieniu aktor złożył oświadczenie, że to nie on, że to tylko prywtne video, i w ogóle to policja podwiozła motorówką na plan kręcenia filmiku jego sobowtóra. Jednym słowem ,,wyrządził łaskę" panu premierowi, nie chcąc go przedwcześnie, czyli za jego kadencji jeszcze dobijać. Bo wiadomo – chłop zawsze może się przydać.

         Innym nagłośnionym przypadkiem była niedawna sprawa Marysi Sokołowskiej. Tym razem chodziło nie tyle o dokopanie Tuskowi, co bardziej o zaszczepienie przekonania, że młodzi Polacy wstydzą się premiera, który wraz ze swoim rządem i partią stał się dla polskich małolatów obciachem. A czy przekonali? Na pewno co do jednego – że Marysia to całkiem niezła laska, która miała swoje całe pięć minut.

         Ale największą wpadkę odnotowali prawicowcy na próbach podłączenia się do politycznego sukcesu Viktora Orbana i upatrywaniu w nim wzorca dla polskiej prawicy. Czego to nie robiono? Wiece poparcia, pociagi przyjaźni do Budapesztu, artykuły o politycznej wspólnej drodze – naszej i węgierskiej, PiS-u i Fideszu, Viktora i Jarosława. Aż tu raptem! No i wstyd jak, jak… Słowa nie znajduję. O, jak kamieni kupa, gdy okazało się, że nie Orban z Kaczyńskim, ale Orban z Putinem to dwa bratanki. GoPol wycichł, udając póki co głupola.

         Przykłady wpadek czy półwpadek prawicowych mediów, które niczym kania dżdżu łakną przyjaznych sobie autorytetów, w tym tych klasy celebryckiej, można by mnożyć, ale istotne przecież jest dostrzeżenie samej zasady podłączania się pod cudzą krytykę rzadzących, a może dokładniej  - podłączania cudzej krytyki pod włąsną propagandę. I co istotne, tak naprawdę nie chodzi wyłącznie o przekabacenie kogoś na swoją stronę politycznej barykady. Fakt, to byłoby znaczącym sukcesem, ale wystarczy zasygnalizowanie chwilowej choćby zbieżności poglądów. Zupełnie jak w słitfoci, wymuszonej niemal na kimś znanym, sugerującej późniejszym jej oglądaczom bliższe towarzyskie związki ze sfotografowanym.

         Dobrze, to tyle o próbach nie do końca udanych. A teraz zajmijmy sie próbą bardzo nieudaną przejęcia pod skrzydła prawicy osoby zasilającej dotychczas, choć niekoniecznie ideologicznie, okopy przeciwnika.

         Oto kilka miesięcy wstecz Joanna Szczepkowska, bardziej publicystka niż aktorka, pisząca od niedawna felietony w ,,Plusie Minusie”, weekendowym dodatku ,,Rzeczypospolitej”, a od piętnastu lat w ,,Wysokich Obcasach” – sobotnim magazynie kierowanym do pań, należącym do ,,Gazety Wyborczej”, została z tej ostatniej usunięta. Oficjalnie poszło o to, że zrobiła się bardziej felietonistką Rzepy niż Gazety, choć wiadomo, iż prawdziwym powodem była postawa publicystki wobec homoseksualizmu i idelogii gender, sprzeczna z poglądami forsowanymi przez GW.

         No i na kanwie zdobytej sławy osoby ocenzurowanej i relegowanej z redakcji, a nadto jak zakładano troche na wyrost - antypedalskiej i antygenderowej, trafiła Szczepkowska na łamy ,,Do Rzeczy”, pisma prawicowego, choć tak naprawdę nikt nie wie o co w tej prawicowości chodzi. Bo jeśli o antyplatformizm, antytuskowość i antylewackość, to faktycznie jest ,,Do Reczy" tygodnikiem prawicowym, choć popierając z kolei prosocjalny PiS prawicowy być nie może. Ale dajmy spokój meandrom polskiej sceny politycznej i wracajmy do naszej rozpisanej aktorki.

         Jej pierwszy felieton pojawił się w numerze 25 tygodnika, a ostatni w 27, czyli popełniła ich całe trzy i podziękowała redakcji za współpracę. Dlaczego? I tu etyka Szczepkowskiej, nie tylko zresztą ta zawodowa, może zwalić z nóg, będąc wzorem dla maluczkich. Poszło bowiem o zdjęcie premiera Tuska, który w wydaniu okładkowym 26 numeru przedstawiony został w wersji indiańskiej – wymalowany i ozdobiony na modłę amazońskich plemion. A tłumacząc swoją decyzję odejścia z tygodnika, pisze Szczepkowska tak:

         ,,Niby nic. Okładka przyciagająca oko, z punktu widzenia marketingowego zrozumiała. Rzecz w tym, że ja nie czuję się dobrze z tym, że w środku są mój felieton, moje zdjęcie i zarazem jakby moje przyzwolenie na taką okładkę. Po prostu nie mam poczucia, że ,,winien Tusk”. Mam natomiast poczucie, że wpisując się w pismo z taką okładką, dołączam do takiego przekazu.”

        Natomiast trochę wcześniej autorka zastrzega, iż to, że od lat piętnuje skrajne lewactwo, dyskutuje z teoriami ostrego feminizmu i ma zatarg ze środowiskami gejowskimi, nie oznacza jej prawicowego postrzegania świata.

         Prawda, że ręka podnosi się do kapelusza, by go uchylić na znak szacunku? Niezależność poglądowa powinna być wartością samą w sobie, zwłaszcza w państwie, w którym wszystko ma swoją cenę – od kobiety, w tym oficjalnie, a więc zawodowo niekoniecznie prostytutki, po ustawę sejmową. Zresztą tę suwerenność myślenia zapowiedziała autorka już w pierwszym felietonie i jest konsekwentna – do rezygnacji ze współpracy z pismem włącznie.

         I wszystko byłby dobrze, ba, bardzo dobrze, jeśli nie pięknie nawet, gdyby wścibski umysł nie odkrył, że przecież ,,dołączanie do przekazu”, wbrew własnym przekonaniom oczywiście, nie zawsze chyba gryzło sumienie pani Joanny. No na przykład przez piętnaście lat współpracy z ,,Gazetą Wyborczą”. Bo przecież nie słyszało się, by złożyła rezygnację z powodu ataków dziennika na ideę lustracji, dekomunizacji, na Kościół, na Żołnierzy Wyklętych, na przywódców Powstania Warszawskiego i zwierzęcych napaści na prezydenta Lecha Kaczyńskiego, wobec których okładka ,,Do Rzeczy” z Tuskiem to pikuś. Nie przypominam sobie również jej ostrego sprzeciwu wobec wybielania przez Wyborczą postaci generała Jaruzelskiego oraz często bezpradownowej obrony osób zhańbionych agenturalną przeszłością. Nie czytałem też o rzuceniu przez felietonistkę pracy z powodu hucpiarskiego obciążania Polaków współodpowiedzialnością za ludobójstwo popełnione na Żydach w trakcie wojny i już wyłączną odpowiedzialnością za ich domordowywanie po wojnie, co starała się udowodnić michnikowa gazeta. Mało tego, nie złożyła również wymówienia, gdy jej dziennik pisał o zbrodniach polskich dokonanych na Niemcach w okresie zajmowania ziem zachodnich i północnych, zrównując tym samym w odczuciach wielu czytelników zakresy wzajemnych win.

         No właśnie, czy inaczej postrzegała wtedy własną współodpowiedzialnośc? I czy w tamtym czasie jej felieton i jej zdjęcie nie były owym przyzwoleniem, o którym dziś pisze, na antynarodową propagandę? Czy przez te piętnaście lat współpracy z GW nie odczuwała dyskomfortu uczestnictwa w czymś, co demoralizuje i depolonizuje zarazem jej rodaków? Nie miała potrzeby się zwolnić? No bo jeśli nie zdawała sobie sprawy z tego, w czym uczestniczy, to jest po prostu głupia. A jeśli zdawała, to jest zakłamana i powoływanie się teraz na jakąś etykę wyższego rzędu stanowi zwykły geszeft dokonywany żywcem na ludzkiej naiwności. W obu przypadkach Paweł Lisicki nie powinien jej zatrudniać, tym bardziej że nagłośnienie tej sprawy w wersji przedstawionej przez felietonistkę, choć momentami pochwalne dla pisma, mimo wszystko nie przysporzy mu sympatyków.

         Co zatem można dziś powiedzieć o Joannie Szczepkowskiej, rzecz jasna pozytywnie? Chyba to, co poprzednio - że zapowiedziała kiedyś koniec komunizmu, choć tak naprawdę ogłoszenia drobne wobec oczywistości faktów głoszonych nie powinny mieć takiej rangi.  No i dodać do tego, iż niewątpliwie zgrabnie się zastarzała. Taaak, figurę ma nadal atrakcyjną, choć już wnętrze niezupełnie.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka