Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak
2003
BLOG

Operacja na Ekstraklasie udana – trup się obudził

Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak Rozmaitości Obserwuj notkę 27

Była multiliga, były emocje, była też, niejako przy okazji, autowiwisekscja psychiatryczna piłkarzy, działaczy i dziennikarzy. Pierwszy sezon Ekstraklasy po reformie pokazał nam wszystkim na czym stoi, a właściwie leży, polska piłka nożna. Zła informacja jest taka, że polska piłka to najzwyklejszy, choć pięknie upudrowany, trup. Dobra polega na tym, że trup wczoraj otworzył jedno oko i przez chwilę nim nawet pomrugał.

Autowiwisekcja piłkarzy. Kiedy słuchałem pisków i jęków polskich zawodników, trenerów i innych „włodarzy” to autentycznie śmiać mi się chciało z tego jak niewiele trzeba, by zademonstrowali nam w pełnej krasie swoje wątłe zajęcze serduszka. Matko kochana, punkty im podzielą, zabiorą ich dorobek. „To wypaczanie sportowej rywalizacji” jęczy niejaki Rzeżniczak, a wtóruje mu w tych jękach obywatel świata, trener Korony, Pacheta. Nie dajmy się zwieść pozorom. Kiedy polski piłkarz czy trener zaczyna jęczeć i narzekać, to niechybnie musi znaczyć, że wreszcie zaczyna czuć na swojej chudej dupie jakąkolwiek presję. Zauważcie: takie jęki pojawiają się zawsze wtedy, kiedy rozpieszczone piłkarskie zajęcze serduszka zderzają się, choćby na krótką chwilę, z rzeczywistością, od której na co dzień bywają odcięci i beztrosko pływają w tych swoich słoikach z żelem i wazeliną.

Zacząć trzeba jednak od zarysowania tła, by lepiej zrozumieć co ta cała reforma, ten podział po 30 kolejkach na grupę spadkową i mistrzowską (tu oczywiście powinien pojawić się cudzysłów), te dodatkowe mecze oznaczają dla polskiej ligi. W ogóle trzeba sobie zadać banalne, ale przecież potrzebne pytanie otwierające: co to jest właściwie ta polska liga, zwana ekstraklasą.

Otóż jest to kuriozum na skalę światową. Jest to liga zapełniona dziesiątkami potwornie słabych zawodników, którym z roku na rok, paradoksalnie, poprawiają się warunki pracy. Przy okazji licznych w ostatnich latach porażek kadry sformułowałem tzw. (można się śmiać) teorię Kacprzaka. Teoria brzmi krótko: im więcej zapłacisz polskiemu piłkarzowi, tym gorzej zagra. Można ją jeszcze rozszerzyć na działaczy i trenerów. Im więcej dasz im kasy do przeputania to oni ją fantastycznie przeputają i jeszcze poproszą o więcej. To nie żarty. Jeszcze dekadę temu, kiedy polskie kluby nie miały nawet na wodę mineralną a stadiony przypominały dekorację do „Mad Maxa” to polska piła była piłą, od bidy, przeciętną. Czasem polski klub gdzieś tam pokonał kogoś poważniejszego, czasem kadra gdzieś się zakwalifikowała. Mówiono wtedy: dajcie nam kasę, stadiony i boiska treningowe to dopiero wszystkim pokażemy... No i stało się. Otworzyły się kurki z publicznym szmalem. W ciągu kilku lat miasta postawiły nowe, drogie i wypasione stadiony. Władze lokalne odkryły świetny dla nich mechanizm: ratujemy dany klub, który dla wielu mieszkańców jest jedynym sposobem na utożsamienie się z rodzimą glebą, a potem ci mieszkańcy dalej na nas głosują, bo przecież nie wiadomo czy ktoś inny nie zakręci kurka – jest to w istocie przepis na najprzyjemniejszą i najmniej podejrzaną kampanię wyborczą, która ma na dodatek tę zaletę, że trwa niemal cały rok. Stąd już blisko do sytuacji rodem z Zabrza, gdzie klubem de facto zarządza pani prezydent miasta (pani prezydent nie ma zapewne większych trosk w mieście niż to czy piłkarz będzie mniej się kopał w czoło pod wodzą pana trenera X, czy tam Y), a w środku miasta stoi szkielet niedokończonego stadionu fundowanego przez, a jakże, podatników. Prywatnych właścicieli w polskiej ekstraklasie (nie zajmujmy się już dla porządku ligami niższymi, gdzie patologia kwitnie jak amazońska puszcza, ale którą za niedługo obiecuję się zająć) jest niewielu – poważny biznes, poza kilkoma mniej lub bardziej podejrzanymi wariatami, raczej chce unikać skojarzeń z polską nieudaczną piłką. Nasi oligarchowie w rodzaju Kulczyka nie chcą bawić się w rodzimych Abramowiczów, bo najpewniej jeszcze w słusznie minionych czasach nauczono ich, że gdy ciszej jedziesz... Większość klubów żyje więc z milionów przelewanych z kas miejskich, bądź ze spółek w których udział ma skarb państwa. Do tego dochodzą niemałe (choć oczywiście wciąż słychać z ust działaczy i piłkarzy zawodzenia, że trzeba im więcej dać) pieniądze z NC+. Leją się więc te miliony na pensje pół-amatorów udających piłkarzy. Gdzieniegdzie poprawiono nawet warunki treningów. I co? Zaczęła się mizeria jakiej nikt w Polsce, przyzwyczajonej przecież i tak do tego, że niemal zawsze dostaje w piłkę w łeb, dotąd nie znał. Należy sobie koniecznie uświadomić, że piłkarz ekstraklasy dostaje przeciętnie pensję w wysokości oscylującej wokół 10 tysięcy złotych miesięcznie. W praktyce tyle dostają ci najsłabsi. Ci, którym udało się omamić odpowiedzialnych za rozdawanie pieniędzy i wmówić im, że są świetni, zarabiają o wiele więcej. Wielu jest takich, którzy otrzymują za swoje wątpliwej jakości usługi kilkanaście, i więcej, tysięcy. Czołówka to już są pensję o jakich mogą marzyć najlepsi specjaliści IT i dyrektorowie poważnych spółek. Co dostajemy w zamian? Nic. Po prostu nic. Nie liczę tu oczywiście corocznych upokorzeń w europejskich pucharach.

Na szczycie tej całej piramidy Hejhopsa jest Legia Warszawa. Klub, który staje się z dnia na dzień coraz bardziej przedziwnym uosobieniem polskiej piłki. Mocarstwowe plany, eleganccy biznesmeni w zarządach, Pepsi Arena, budżet dobijający do stu baniek, przekształcenia własnościowe, akademia młodzieżowa. I co? I nic. Całe to Bizancjum drży w posadach kiedy tylko przychodzi zagrać z jakimikolwiek leszczami z zagranicy. Prezes Leśnodorski w wywiadzie telewizyjnym mówi bez ogródek, że jeszcze za mało kapitału w to idzie, i bez żenady przyznaje, że cała ta szumna akademia to jakaś szkółka trenująca na dwóch równych w miarę boiskach. Za to piłkarz Kosecki epatuje media zakupem nowego samochodu i dylematami w rodzaju „kupić Panamerę, czy Lambo”. Dlatego właśnie przywołuję tu Legię i Koseckiego, bo przy Łazienkowskiej widzimy wszystko doskonale i ostro jak w soczewce. A ta pokazuje nam, że w polskiej piłce stawia się głównie na - tu zaskoczenie - PR i otoczkę. W środku tej wydmuszki nie ma w zasadzie nic poza próżnią. Zanim jakiś kibic Legii na mnie naskoczy, że tu krytykuję ich wspaniały klub, szybko dopowiem: dajcie spokój, gdzie indziej jest jeszcze lepiej, to znaczy gorzej. Stada ekspertów zastanawiają się jaka jest sportowa wartość klubów, którym Legia od dwóch sezonów permanentnie łamie gnaty podczas ligowej młócki. Tego lepiej po prostu nie wiedzieć. Sami zainteresowani nam nie pomogą, ponieważ wspaniale żyje im się w tym wyimaginowanej Arkadii, gdzie określenia w rodzaju „zagrał dobry mecz” albo „to dobry piłkarz” egzystują swoim wyalienowanym życiem – czar pryska dopiero po meczach pucharowych i w czasie relacji z lepszych lig.

Tak więc dobrnęliśmy do momentu, w którym ktoś wpadł na pomysł, by choć trochę ożywić tego pięknie upudrowanego, ale jednak w zasadzie nieruchomego truposza. Wprowadzono reformę, wspomniany podział na dwie grupy, dzielenie punktów na pół po fazie zasadniczej etc. I nagle trup podniósł powiekę. Okazało się, że nie wystarczy szybko uciułać trochę punktów i potem bujać się na jednej nodze. Niezależnie czy zajmujesz pierwsze, czy przedostatnie miejsce po iluś tam kolejkach, to nadal trzeba grać, bo można stracić wszystko w jeden weekend. Pojawiła się dodatkowa presja – prezesi klubów chcą, by ich drużyna grała w górnej ósemce, bo to daje kilka bardziej atrakcyjnych meczów na własnym stadionie, z Lechem, Legią czy Wisłą. No więc całe towarzystwo piłkarsko-trenerskie w skowyt. Jak tak można, dzielić im ciężko wywalczone punkty, kazać im grać dodatkowe kolejki, i w ogóle ich tak stresować i denerwować. Piłkarze i trenerzy liczyli zapewne, że szybko w ich lamentach poprze ich środowisko dziennikarskie, gotowe przecież tłuc w PZPN i wszelkiej maści macherów ile się da. Nic z tego. Wszystkim ta reforma się spodobała. Poza piłkarzami, których wielkopańskie maniery wreszcie spotkały się z jakimkolwiek odporem.

Na portalu Weszło, ktoś napisał, że ta „baba z brodą” (miał na myśli udziwnioną po reformie ekstraklasę) może się podobać, i ja się z tym absolutnie zgadzam. Dlaczego? Dlatego, że przyniosła ona jakąś poprawę gry? Gdzie tam. To jest niemożliwe. Polski piłkarz jest nauczony jedynie przegrywania, ma to zakodowane w DNA, a teraz jeszcze zapanowała moda, na tzw. wprowadzanie młodzieży, co oznacza zastępowanie nieudaczników starych nieudacznikami nowymi, bo ta młodzież jest jeszcze gorzej niż dawniej selekcjonowana i jeszcze gorzej szkolona (teoria Kacprzaka się kłania: przecież więcej w to kasy idzie). Nie przechodzi ta młodzież nawet przez tzw. szatniową falę, nie musi nosić piłek po treningach a nawet nie musi ćwiczyć stałych fragmentów gry – efektem jest produkcja koślawych i wyposażonych przez menadżerów w kolosalne ego półproduktów. Skąd więc mój zachwyt reformą? Stąd, że kiedy to wszystko oglądam to przypomina mi się natychmiast jedno z praw Murphy'ego: „jeśli coś nie chce wejść, trzeba pchać na siłę. Jeśli się rozpadnie, to znaczy, że i tak wymagało naprawy”. Przekładając to na język futbolu: trzeba naszym piłkarzom zafundować prawdziwą Spartę. Kazać im grać do upadłego, w zimę, w lato i w jesień. Rozmnożyć presję tak mocno tak jak tylko się da. Jeśli tego nie przetrwają to będą same pozytywy – przestaniemy wywalać na to badziewie tak kolosalnych pieniędzy i będziemy mieć zdrowsze nerwy. Innego wyjścia nie widzę. Na razie, tak jak pisałem, trup jakby się poruszył, jakiś cień życia przemknął przez jego blade lico. Może się podniesie? Trzeba tylko dać mu więcej elektrowstrząsów.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości