Razu jednego, przy popołudnio-kawowym rozprężeniu zeszłyśmy z koleżanką w rozmowie na dojazdy do pracy, problemy z parkowaniem i koszty biletów. W pewnym momencie (kawa widać działała) koleżanka rzuciła -"a bo publiczna komunikacja miejska powinna być darmowa". Zamilkłyśmy na chwilę pozwalając kofeinie masować szare komórki.
No tak, darmowa komunikacja - miasto straci dochód z biletów, ale też odpadną koszty:
- druku biletów
- dystrybucji biletów
- ustawiania i konserwacji biletomatów
- konserwacji bramek w metrze (jak widać chodzi o Warszawę)
- montowania i konserwacji kasowników
- kontroli biletów
- kosztów zmiany taryfy (raz na jakiś czas się zdarza)
Nie umiem tego policzyć, ale intuicja mi mówi, ze miesięcznie jest to kupa kasy. Tak wielka, że może nawet równoważy wpływy ze sprzedaży biletów?
Może z tego, co miasto dopłaca teraz wystarczyło by na dopłaty w systemie bezbiletowym? A jeśli nie, to, czy nie efektywniej wprowadzić miejski podatek komunikacyjny - nie wiem jak duży... 5 zł miesięcznie? 10 zł miesięcznie? To o wiele mniej obciążające mieszkańców niż bilety.