pedro65 pedro65
1114
BLOG

Ojciec

pedro65 pedro65 Polityka Obserwuj notkę 9

Ojciec mojego Ojca był chłopem i wiejskim kowalem. Mimo ukończonej podstawówki, miał zapewne więcej rozumu, niż wielu współczesnych pogubionych profesorów. To od niego Tato któregoś dnia usłyszał: „ustrój, który walczy z Bogiem, musi być przeciwko człowiekowi.” Ta prawda, równie prosta jak niemożliwa do podważenia, towarzyszyła mu odtąd przez całe życie.

Skończył dzienne studia inżynierskie na AGH w czasach, gdy było to rzadkością i w prowincjonalnym wtedy Nowym Sączu mógł bardzo szybko liczyć na kierownicze stanowisko. Mógłby uzyskać i dyrektorskie, gdyby nie pewien drobiazg: trzeba byłoby się zapisać do ówcześnie jedynie słusznej Partii, zwanej PZPR. Tego Ojciec zaakceptować nie mógł. Przecież dołączając do tych, którzy walczyli z Bogiem, musiałby sprzeniewierzyć się człowiekowi. Czyli między innymi sobie.

Ponieważ Mama odziedziczyła niewielkie gospodarstwo sadownicze, Tato pracował na dwa etaty. Stał się w konsekwencji przedstawicielem rzadkiej i dość niezwykłej klasy społecznej - chłopointeligencji. To dawało mu szersze spojrzenie, często nieosiągalne dla inteligentów „miastowych”, bo matki natury na dłuższą metę nie da się oszukiwać. Kto często dotyka ziemi, temu znacznie trudniej uwierzyć w wirtualną rzeczywistość.

W tamtych niezwykłych czasach Ojciec, choć był zastępcą głównego technologa w sporej fabryce, czyli typowym „ołówkarzem”, w dodatku na stanowisku kierowniczym, cieszył się bardzo dużym zaufaniem szeregowych, w tym fizycznych pracowników. Czy dlatego, że nie można go było ani kupić, ani zastraszyć ? A może był to jego maleńki udział w ogólnokrajowym cudzie, który spowodował, że Polacy zastąpili na chwilę ścieranie się klas i grup społecznych oraz wzajemną podejrzliwość … Solidarnością.

Uśpienie lat 70-tych skończyło się nieodwołalnie w tamten niezapomniany październikowy wieczór, kiedy Tato biegł po schodach naszego domu krzycząc: „Polak został papieżem !” Nie tylko on jeden przebudził się wtedy. Zaledwie chwilę musieliśmy czekać na spotkania milionów Polaków na błoniach i placach wielkich miast, a w następstwie na Solidarność - najlepszą rzecz, jaką obok Jana Pawła II i siostry Faustyny Polska dała światu w krwawym XX wieku.

Te polskie dary, stanowiące szczególną trójcę: Solidarności, Prawdy i Miłosierdzia, musiały przerazić rządzących Wschodem i Zachodem, którzy wszak swoją filozofię władzy opierali na walce klas, zakłamaniu i egoizmie. Solidarność była zbyt dobrą sprawą, żeby pozostawić ją Polakom, a tym bardziej pozwolić na jej rozlanie się po świecie. Wyprowadzono przeciwko niej czołgi.

Tato, będący delegatem na Zjazd Krajowy i członkiem Komisji Krajowej Solidarności, został na kilka miesięcy internowany. Zaraz po powrocie do firmy bezpieka zwinęła Go i wywiozła z Nowego Sącza w nieznanym kierunku. Pierwsza informacja o tym, że w ogóle żyje, przyszła w postaci pocztówki w Wigilię Bożego Narodzenia. Miałem wtedy 16 lat i jeżeli wcześniej nie rozumiałem, co to znaczy, że Adwent jest czasem oczekiwania, otrzymałem bardzo wyrazistą lekcję. Mamie udało się odwiedzić Ojca po Świętach (był internowany w Załężu koło Rzeszowa), ale na jego powrót do domu musieliśmy czekać do przedwiośnia. Po internowaniu przyszła z kolei propozycja nie do odrzucenia dotyczącą opuszczenia fabryki w Nowym Sączu, po której znalazł szczęśliwie na kilka lat pracę jak nauczyciel w lokalnej, wiejskiej podstawówce. Dyrektor tej szkoły, choć z czerwonego przydziału, nie okazał się tchórzem ani łajdakiem i Tatę zatrudnił.

Potem był rok 1989, słynne zdjęcie z Wałęsą i posłowanie do tak zwanego Sejmu Kontraktowego. Z tamtej jednej kadencji mamy dwie legitymacje poselskie Ojca, bo w czasie jej trwania Polska zmieniła swoją nazwę z PRL na RP. Wydawało się, że odzyskujemy naszą Ojczyznę, a nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że „kontrakt” jaki został zawarty, dotyczy o wiele głębszych zależności między komunistyczną bezpieką, a częścią działaczy tzw. opozycji, niż nam się mogło wydawać. Zadbano, żeby tym razem żadne „solidarności” nie bruździły w swobodnym przejmowaniu „tego kraju”.

W pierwszy wolnych wyborach w roku 1991 Ojciec, mogąc swobodnie dostać się do Sejmu z listy Porozumienia Centrum, którego struktury zakładał w Nowym Sączu, wybrał inną drogę. Będąc ze wsi uznał, że powinien wspierać ugrupowanie ludowe i kandydować z listy Porozumienia Ludowego, gdzie miał mieć zagwarantowane pierwsze miejsce na liście. O ile dobrze pamiętam, lista została jednak w ostatniej chwili zgłoszona w „obiektywnym” porządku alfabetycznym. W tamtych czasach świadomość, jak ważna jest pozycja na kartce wyborczej dopiero kiełkowała - wszak poprzednie kontraktowe wybory były w zasadzie większościowe, a jeszcze wcześniejszych prawie nikt żyjący nie pamiętał. Ojciec był popularny i zebrał dużo głosów, nie na tyle jednak, żeby z niewielkiego ugrupowania uzyskać drugi mandat. Do Sejmu wszedł młody działacz na literę B., który przez wiele następnych lat od tamtego skutecznego startu kontynuował karierę polityczną w różnych ugrupowaniach.

W nowej rzeczywistości dawała się poznać pewna polityczna naiwność Taty, który wychowany przez Jana Pawła II i przez cudowne zjawisko, jakim była Solidarność, prawie do końca swojego życia wierzył, że Polacy w większości są prawi i kierują się uczciwymi i sensownymi wartościami, tylko bywają bałamuceni przez różnego rodzaju siły „zewnętrzne”, wysługujące się garstką tchórzy i łajdaków. Czy nie nazbyt optymistycznie oceniał polski charakter ? Tak czy inaczej, w III RP nie zdobył już żadnego stanowiska w wyborach. Zapewne fakt, że lekceważył marketing polityczny, oraz Jego bezpośredniość w wyrażaniu opinii miały tu znaczenie, ale czy nie stało się tak również dlatego, że w „nowych czasach” ludzie kryształowo przejrzyści nie byli już po myśli tak zwanej większości ? Że ta większość, myląc wirtualną rzeczywistość generowaną przez media z prawdą, zaczęła w swoich wyborach masowo kierować się kryterium: „mówcie mi, że jest świetnie, albo przynajmniej, że ja jestem świetny/a. No i nie stawiajcie żadnych wymagań, przecież przyjemnie ma być.”

Przez rok był jeszcze wojewodą nowosądeckim, potem nie sprawował już funkcji publicznych. Z wiekiem może trochę zgorzkniał, ale z wierności swoim przekonaniom nigdy nie zrezygnował. W ostatnich latach, kiedy był już poważnie chory, coraz bardziej jawił się mnie i mojej żonie w perspektywie Jezusowych błogosławieństw:Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią. Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą. (…) Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem do nich należy królestwo niebieskie.” (Mt 5,7-8.10). Tato taki właśnie był. Nie cenił dóbr materialnych i właściwie nie bardzo wiedział, po co miałby je gromadzić, ale zawsze był gotów dzielić się z bliskimi i z obcymi. Jego hojność nas zdumiewała, czasem wręcz wydawała się przesadna. Czystość serca najłatwiej było u Niego poznać po czystości rąk, do których nic jakoś nie chciało się przylepić, nawet kiedy miewał realną władzę. Nie szedł na kompromisy z uczciwością, a prawo i sprawiedliwość rozumiał literalnie, jako słowa pisane z małej litery. "Nie wiedział" jak się korzysta z dostępu do władzy, żeby "ustawić" siebie i swoich najbliższych. A jeżeli chodzi o prześladowania jakich doznawał dla sprawiedliwości - ten wątek jest powszechnie znany, można rzec - historyczny.

Końcówka życia przypadła mu na okres materialnego i moralnego demolowania Polski przez dobrze zorganizowany, doświadczony we wcześniejszych podejściach gang. W smutku tego okresu jasną iskrą zaświeciła mu wygrana Andrzeja Dudy. Choć w ostatnich latach miewał zastrzeżenia do PiSu, sukces Pana Andrzeja przyjął jako znak nowej nadziei, porównywalnej z Solidarnością właśnie. Znak radości, że Polacy budzą się ze złego, ogłupiającego snu.

Przegnania całego gangu, na które mamy teraz nadzieję, już nie doczekał. Odszedł upalną nocą w lipcu tego roku. Zaskoczył nas tym mimo że wiedzieliśmy, jak bardzo jest chory, bo do końca zachował odwagę i odporność, do końca odwracał uwagę od siebie i skupiał ją na innych. Walczył, a Bóg przez jego patrona, świętego Józefa dał mu tę łaskę, że umarł we własnym pokoju, wśród najbliższych, praktycznie do końca świadomy i sprawny.

W mokrym od deszczu sadzie ostatnie dojrzałe jabłka zachwycają czerwienią. Zerwany owoc pięknie pachnie, gdy weźmie się go do domu. Można być właścicielem olbrzymiego gospodarstwa, a nigdy nie zachwycić się cudem, jakim jest jedno trzymane w ręku jabłko. Można być wielkim władcą, postawionym nam licznymi rzeszami, a nigdy nie poznać, czym jest honor prawego człowieka. Bo są rzeczy, których kupić nie można - można je jedynie dostać za darmo od Pana wszystkich rzeczy. Czasem przez ręce i słowa ziemskiego Ojca, z którego tak bardzo jestem dumny.

pedro65
O mnie pedro65

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka