Dawno mnie tu nie było...
Ale mam się czym usprawiedliwić.
Powiem Ci tak: cały ten rok był wypełniony, gdyby to tak podsumować, naprawdę ciężką pracą. Chodziłam na zajęcia na studiach, pisałam po trochu pracę magisterską, zdawałam egzaminy, przygotowywałam prezentacje, milion razy dyskutowałam na różne tematy, bardzo dużo czytałam bardzo koszmarnie napisanych tekstów, artykułów i raportów z dziedziny nauk społecznych. Powiem Ci szczerze, dobrze napisany tekst w tym zakresie nauki trafia się niezwykle rzadko... Mam wrażenie, że z tego powodu mój własny język zubożał i zaczęłam robić okropne błędy stylistyczne, że nie wspomnę o interpunkcyjnych, a nawet ortograficzne zaczęły mi się zdarzać (dla badaczy społecznych przecinki to zło konieczne: gdzieś muszą być, więc chyba wstawiają je do tekstów losowo; styl powtórzeniowy to dla nich fraszka, synonimy mogą nie istnieć, a stylistyka? Nie rozpoznaliby, stając z nią twarzą w twarz...). Oprócz tego też pracowałam, prowadząc korepetycje oraz jako osoba towarzysząca osobie potrzebującej. Aha, jakieś trzy miesiące przed końcem roku akademickiego zaczęłam prowadzić jeszcze lekcje fletu. No, bo właściwie, to czemu nie? A prócz tego, tak się złożyło, że znalazłam... Nie, inaczej: znalazł mnie chłopak. Jakoś się dogadaliśmy i na to też trzeba było wolną chwilę znaleźć, szczególnie, że kawałek mieszkamy od siebie i te dojazdy, ech...
Jak widzisz, moje życie zrobiło się bardzo barwne i urozmaicone. Z upływem dni było coraz bardziej ciekawie, bo w maju grunt mi się zaczął palić pod stopami: pracę magisterską trzeba było kończyć, a ja z powodu utrudnień i choroby własnej byłam w połowie badań. W ogóle pisanie mojej pracy było ogromnym trudem, walką, ciężką pracą.
Opisywać zmagania z moją "pracką"? Sama nie wiem. Aż mi się nie chce sobie tego przypominać. Z drugiej strony może warto to opisać, choć słowa tego nie oddają, jak dużo kosztowało mnie to wysiłku, emocji, złości, żalu, ile razy się poddawałam w myśli, ile razy chciałam się drzeć, ile razy bym darła kartki... Ale na szczęście pisałam tworząc plik elektroniczny i ten akurat sposób wyładowania frustracji nie wchodził w grę. Ile razy miałam nadzieję, że już gotowe, a dostawałam kolejną, załamującą partię poprawek. Ile razy dochodziłam do wniosku, że nie piszę, nie bronię i jest mi to wszystko od teraz absolutnie obojętne (na szczęście w zmaganiach towarzyszył mi tata i na takie rozwiązanie sprawy stanowczo się nie zgadzał). Ile trudności mi robiono, z przerabianiem pracy dobrze złożonej przeze mnie w TEXu na źle złożoną w Wordzie. Ile sztucznych problemów tworzono, które były naprawdę niełatwe do rozwiązania. Ile razy chciałam się kłócić, walczyć o moje zdanie, a musiałam odpuszczać, bo wiedziałam, że nic nie wywalczę... Pani promotor musiała trzymać się twardo uczelnianej, naukowo-społecznej poprawności politycznej, a ja zbyt często się z nią nie zgadzałam i głosiłam tezy oraz opisywałam teorie niepopularne, a czasem dla nich wręcz nieakceptowalne. Próbując upiec dwie pieczenie na jednym ogniu zawarłam w pracy zarówno kwestie, które kazała mi opisać moja promotor, jak i te, które były istotne dla mnie. A trzeba przyznać, że patrzyłyśmy na zagadnienie z dwóch stron i zupełne gdzie indziej stawiałyśmy punkty ciężkości, że tak to nazwę. Cóż, w rezultacie napisałam dzieło objętości doktoratu. A moja pani zaczęła ciąć. Sam czy sama zgadnij, które fragmenty spadły pod grubą kreskę. I wyobraź sobie, jak ja to przeżywałam, kiedy wszystkie ważne dla mnie (i uzasadnione za pomocą literatury) tezy kolejno znikały z pracy. W rezultacie stworzyłam jej dwie wersje: oficjalną, która została złożona i obroniona oraz rozszerzoną, w której są fragmenty dużo istotniejsze od innych, przynajmniej moim zdaniem. Tę długą przesyłam wszystkim zainteresowanym znajomym. Jest w niej oczywiście więcej błędów stylistycznych, powtórzenia i inne kłopoty, bo nie miałam szans robić drugiej korekty. Ale merytorycznie jest kompletna. W przeciwieństwie do tej oficjalnej. Przynajmniej moim zdaniem.
Cała sprawa była tym bardziej skomplikowana, że moja pani promotor przez półtora roku pisania przez nas, uczestników seminarium, pracy nie miała kiedy czytać składanych na jej ręce kolejnych fragmentów i przypomniała sobie o tym gdzieś w czerwcu. A chciałyśmy jednak zdążyć z dwiema koleżankami obronić się w lipcu. Pierwszy przewidywany termin był w okolicy 10.-15. lipca. Pracę trzeba było złożyć, no, minimalnie tydzień wcześniej. Ale wtedy żadna z nas nie miała od promotor ani poprawek, ani nawet informacji, kogo pani wybiera do obrony w pierwszym terminie. Na zmianę traciłyśmy nadzieję i ją odzyskiwałyśmy, gdy docierały plotki o możliwych późniejszych terminach, gdy wreszcie zaczęły się pojawiać poprawki (ech, ileż razy były one ze sobą sprzeczne). Niech starczy za opis tych zmagań fakt, że ostatnią część poprawek dostałam w ostatnim tygodniu lipca, pracę złożyłam do sekretariatu we wtorek, recenzent czytał ją w czwartek (i przeczytał! A potem pochwalił! O dziwo), a obrona miała miejsce w piątek (jeszcze w lipcu :D) 31.07.
Oddzielnie muszę opowiedzieć Ci o moim rozdziale empirycznym. Tak, on jest najbardziej mój. Po pierwsze, kwestionariusz wywiadu faktycznie zawierał w sobie zagadnienia, które chciałam poruszyć. Co prawda moja pani promotor dodała mi bardzo dużo pytań, których pierwotnie nie planowałam, co znacznie rozszerzyło moje badania, ale dzięki temu były one niezmiernie interesujące. Chyba równie dobrze rodzicom odpowiadało się na pytania, co mi słuchało ich wypowiedzi. Przeprowadziłam 9 wywiadów z rodzicami mającymi rodziny wielodzietne (od trójki dzieci w górę), mieszkającymi w Warszawie. Jeden wywiad dostałam na piśmie, dlatego, że ani mi, ani moim rozmówcom nie starczyło czasu na spotkanie. Wywiad składał się z czterech części, a trwał od półtorej godziny (raz się udało) do ponad dwóch godzin (raz tak wyszło). Średni czas wywiadu wyniosił około 1 godz. 44 min. Wywiady spisywałam, dość starannie, choć nie było to możliwe do zrealizowania dość szczegółówo; i tak wychodziło mi 16 stron transkrypcji na wywiad... Analiza i podsumowanie była bardzo trudna. Znalezienie wspólnych wątków, podkreślenie różnic, wybranie najlepszych cytatów, nie zaniedbanie najmniejszego wniosku wynikającego z zebranego materiału... Zajęło mi to ponad 80 stron. Cytując klasyka, "nikt nie spodziewał się hiszpańskiej inkwizycji": rozdział empiryczny powinien mieć stron maksymalnie 30. I znów trzeba było ciąć, a każdej wypowiedzi, cytatu, doświadczenia rodzicielskiego było tak bardzo żal... Wspólnymi siłami moimi i promotor (oraz dzięki pewnym machlojkom, jak nieznaczne zmniejszenie interlinii, marginesów, rozmiaru czcionki w cytatach), udało nam się podsumowanie badań i całą pracę odchudzić. Wysiłek opłacił się: zarówno promotor w recenzji, jak i pan recenzent napisali, że wyniki moich badań własnych należałoby opublikować w czasopiśmie naukowym polityki społecznej. Hoho! Pomyśleć, że jestem osobą, która nigdy wcześniej nie zajmowała się takimi zagadnieniami, nie znałam ani realiów świata naukowego, ani ludzi na tych studiach -- lepiej, ja wcześniej nawet nie studiowałam po polsku -- i to właśnie ja napisałam bardzo dobrze ocenioną magisterkę i przeprowadziłam odkrywcze, cenne badania. Szczerze mówiąc, naprawdę jestem dumna z tej pracy i kiedy mój tata chodzi i różnym ludziom się nią chwali, to zamiast się skromnie rumienić, przyznaję mu rację. Mnóstwo roboty, łez, zarwanych nocy... Ale opłaciło się :).
Nie będę zadręczać Cię opisami obrony, cytowaniem pytań i wszystkich błędów jakie popełniłam (a wyłożyłam się na kwestiach dla każdego badacza społecznego oczywistych, tylko nie dla mnie, bo mojej głowy te wszystkie formalności za nic nie chcą się trzymać). Udało się, to najważniejsze! Wpisano mi bardzo dobry na dyplomie i wreszcie mogłam poczuć cudowny smak wolności, zacząć oswajać z oszałamiającą myślą, że NIGDY WIĘCEJ NIE BĘDĘ MUSIAŁA IŚĆ DO SZKOŁY, uspokoić nerwy i w końcu troszeczkę odpocząć. Połowa lata minęła, a ja byłam blada jak córka młynarza z powodu ślęczenia przez całe dnie (i noce) przy komputerze w mieszkaniu możliwie schłodzonym jak na ówcześnie panujące koszmarne upały. Nagle skończyło się wypełnione pracą i pisaniem "teraz", a zaczęło wymarzone, niezwykłe, tajemnicze, niezaplanowane "potem". I wcale nie byłam pewna, co ono w sobie kryje...
Najciekawsze jest to, że jestem osobą inteligentną, twórczą, zainteresowaną wszystkim. Ja zawsze uwielbiałam się uczyć i chciałam wiedzieć więcej i więcej. Nie przeszło mi to tak całkiem. A jednak ogromną radość sprawił mi fakt ukończenia edukacji praktycznie obowiązkowej. No dobra: DZIKO SIĘ Z TEGO POWODU UCIESZYŁAM. Ja naprawdę MARZYŁAM o tym, żeby skończyć studia. A doprowadziły mnie do tego... Studia właśnie. Może nie nadaję się do funkcjonowania w systemie ograniczającym człowieka, narzucającym ramki postępowana, zakres wiedzy koniecznej, sposób myślenia... Innym może to pasuje, nie mi. Czekałam na dzień, gdy wreszcie będę mogła przestać w tym tkwić. I doczekałam się! A co było dalej?...
O tym -- w następnym odcinku. Jak to mawiają, "zostańcie z nami"! Nie ma nic lepszego niż przerwanie opowieści, szczególnie przydługiej, w najbardziej emocjonującym momencie. A w każdym razie w takim, gdy wreszcie zaczyna się robić ciekawie. Ciąg dalszy nastąpi... I będzie fajny, zobaczysz :).