Autor tego bloga miał kiedyś kolegę. Nie chcę podawać zbyt wiele faktów, ale ważne jest, że był to lekarz i miał dostęp do laboratorium analitycznego z licznymi chemikaliami. Kolega był żonaty i miał dwie nastoletnie córki. Żona była alkoholiczką, upijającą się co kilka dni. Kiedy była trzeźwa nastawiała córki przeciwko ojcu. Kolega był wspaniałym człowiekiem, bardzo wrażliwym, ale żyjącym w ciągłym stresie. Trzymał rodzinę jak mógł, budował dom i opiekował się córkami jak tylko był w stanie. Niestety, nie szło mu dobrze. Żona dalej piła, a córki uciekały z domu, źle się uczyły – nic zaskakującego i raczej typowe dla patologicznej rodziny.
Żona kolegi zmarła. Okoliczności były niejasne i zapomniałem detali, ale chyba znaleziono ją gdzieś na dworze, była zima, zamarzła. W pracy wszyscy odetchnęliśmy z ulgą, że wreszcie życie naszego kolegi wróci do normy. Faktycznie, kolega odżył, mówił z optymizmem o córkach. Sielanka jednak nie trwała długo, raptem kilka miesięcy. Odezwała się siostra zmarłej żony mieszkająca na stałe w Niemczech. W tajemnicy przed naszym kolegą oskarżyła go na milicji o otrucie żony, zażądała ekshumacji by przeprowadzić badania toksykologiczne i prokuratura wyraziła zgodę. Pewnego wieczoru, po latach nieobecności, niespodziewanie zapukała do niego do domu, wykrzyczała mu oskarżenie o otrucie i to, że ma zgodę na ekshumację zmarłej siostry.
Kolega przeżył szok. Wyszedł z domu by ochłonąć. Było to w Chorzowie. Trafił podświadomie na tory kolejowe. Rzucił się pod przejeżdżający pociąg. Nie trafił tak jak chciał. Nie zginął. Obcięło mu obydwie nogi pod kolanami.
Ekshumację i ponowną sekcję przeprowadzono według planu. Nie stwierdzono śladów trucizny.
Po około roku kolega wrócił do pracy na dwóch protezach i o lasce. Mnie już tam nie było, inni się też zmienili. Nowe osoby z którymi miał dzielić gabinet nie chciały go tam i poszły na skargę, że śmierdzą mu kikuty nóg.
Komentarze