łużyce łużyce
522
BLOG

nadzieja umiera ostatnia

łużyce łużyce Kultura Obserwuj notkę 4

Starczy godzina jazdy pociągiem z nowego berlińskiego Hauptbahn­hofu w kierunku południowowschodnim, by znaleźć się w świecie jak z bajki. Po niemiecku nazywa się on Spreewald, a w języku rdzennych mieszkańców: Błota. Jeszcze trochę na południe, a dojedziemy do kolejnego miejsca, którego nazwa brzmi znajomo dla polskiego ucha: Budziszyn. Spreewald i Budziszyn, czyli Dolne i Górne Łużyce, to ojcowizna narodu po niemiecku zwanego Sorben, a po polsku: Łużyczanie lub Serbołużyczanie.

W tym romantycznym zakątku Republiki Federalnej, pozornie tak bliskim od stołecznej metropolii, a naprawdę jakże od niej dalekim, życie toczy się swoim rytmem – niespiesznym, zdystansowanym. Nie tylko dlatego, że w Spreewaldzie, czyli na Błotach – zdominowanych przez system rzek, jezior i kanałów – ulubionym środkiem komunikacji są powolne łodzie, długie i płaskie. Tutaj Szprewa, której nurt dalej na północ przecina Berlin, nie nazywa się jak w stolicy Spree, ale Sprejewja. Tutaj miasta i wsie noszą podwójne nazwy: Lübben to także Lubin, Lübenau – Lubnjow, Bautzen to Budyšyn (polski Budziszyn). A Cottbus, cel naszej podróży, to łużycki Chośebuz (polski Chociebuż).
          Jesteśmy na Łużycach. Tu, gdzie od grubo ponad tysiąca lat mieszka – i trwa – słowiańska mniejszość w Niemczech. Coraz mniej liczna, coraz bardziej rozpływająca się w otoczeniu. Ale trwa. Jeszcze.
Każdego roku w okresie wielkanocnym ze stolicy w kierunku Łużyc ciągną pielgrzymki: zestresowani berlińczycy ruszają w kierunku Spreewaldu, pardon: Błot, aby na chwilę znaleźć się w innym świecie, by rozsiąść się w łodziach, które ruszą w bezludne zatoczki, by podziwiać kolorowe stroje łużyckie, które Łużyczanie, mężczyźni i kobiety, założą na Wielkanoc (podobnie jak na inne dni świąteczne). Zaszumią kamery wideo, zabłysną flesze cyfrowych aparatów, gdy przez wsie i miasteczka ruszą, jak od setek lat, tradycyjne wielkanocne pochody konne.
      Bo tradycje są tu tak stare, jak tylko ludzie mogą spamiętać. Podobnie jak łużyckie potrawy, które bardziej przypominają kuchnię polską i czeską niż niemiecką (ah, ta łużycka kaszanka, z niemiecka zwana Grützwurst!). Łużyczanie: niemiecka idylla.
Rzeczywistość wygląda inaczej. – Z Łużyczanami źle się dzieje, przede wszystkim z tymi z Dolnych Łużyc – twierdzi Gregor Wieczorek, ­redaktor naczelny tygodnika „Nowy Casnik".
Pytanie brzmi brutalnie: czy pewnego dnia język łużycki – a właściwie dwa języki: dolnołużycki (zbliżony do polskiego) i górnołużycki (bliższy czeskiemu) – stanie się martwy?
20 tys. Dolnołużyczan, mieszkających w okolicy Chociebuża, jedynie garstka, i to tych najstarszych, mówi jeszcze po łużycku. – Ostatni, dla których jest to jeszcze pierwszy język, rodzinny, żyją praktycznie tylko na wsi – mówi Wieczorek. Dla pozostałych, zwłaszcza tych wykształconych, łużycki jest językiem drugim, niemal już obcym: nauczyli się go w gimnazjum łużyckim w Chociebużu.
Nieco lepiej wygląda to na Górnych Łużycach, w okolicy Budziszyna: tam język (górnołużycki) jest silniej zakorzeniony. Ale to nie znaczy, że jest dobrze.
     Dzieje Łużyczan liczą sobie dobre 1400 lat, a ich początki sięgają wielkiej wędrówki ludów. Dziś są najmniejszym słowiańskim narodem – potomkami tych plemion zachodniosłowiańskich, które osiadły niegdyś między Łabą i Odrą oraz między Morzem Bałtyckim a górami, oddzielającymi dziś RFN od Czech. Podbici tysiąc lat temu przez władców niemieckich, coraz bardziej ograniczani – terytorialnie, przez niemieckie osadnictwo, i kulturowo, przez asymilację oraz celową germanizację – zachowali swoją odrębność językową i kulturową jedynie tutaj, na Dolnych i Górnych Łużycach.
Dziś jest ich mniej więcej 60 tys., z czego dwie trzecie to Górnołużyczanie, a jedna trzecia – Dolnołużyczanie. Ich oba języki różnią się nieco; różnią się też wyznaniowo: Górnołużyczanie z okolic Budziszyna, należącego kiedyś do państwa saskiego, a dziś wchodzącego w skład landu Saksonia, to tradycyjnie katolicy. Dolnołużyczanie, niegdyś obywatele Prus, a dziś landu Brandenburgia, to ewangelicy. Jednak od XIX w., czyli od ich odrodzenia narodowego, politycznie występowali wspólnie; wspólne jest też ich stowarzyszenie „Domowina", założone w 1912 r. i istniejące do dziś.
Wydawnictwo „Domowiny" publikuje nie tylko tygodnik „Nowy Casnik", ale także ukazujący się w Budziszynie dziennik „Serbske Nowiny", a także wiele periodyków po łużycku, jak np. magazyn dla dzieci „Plomje", a także podręczniki do nauki języka czy historii. W zjednoczonych Niemczech „Domowina" ukonstytuowała się na nowo w 1991 r. Odtąd finansowaniem łużyckich instytucji, kultury i tradycji zajmuje się „Stiftung für das sorbische Volk" (Fundacja na rzecz Narodu Łużyckiego), powołana wspólnie przez dwa landy, Saksonię i Brandenburgię, oraz przez rząd federalny.
          W przeciwieństwie do wielu grup narodowościowych, które żyją rozproszone po Europie, Łużyczanie nigdy nie mieli i nie mają „swojego" państwa, które byłoby punktem odniesienia i oparciem dla ich tożsamości. Być może gdyby mieli, ich losy w minionych dwóch stuleciach potoczyłyby się inaczej. Ale i tak zakrawa na cud, że przetrwali w „germańskim morzu" – mimo surowej polityki germanizacyjnej w stylu Bismarcka, prowadzonej po powstaniu zjednoczonej Rzeszy Niemieckiej w 1871 r., oraz mimo jeszcze bardziej brutalnych prześladowań, których doznali w latach 1933-45.
Koniec II wojny światowej oznaczał dla Łużyczan koniec prześladowań. Już w maju 1945 r. „Domowina" (zakazana w III Rzeszy) rozpoczęła na nowo działalność. W tym samym czasie w Pradze powołano „Łużycki Komitet Narodowy", który dążył do przyłączenia Łużyczan do Czechosłowacji. „Domowina" nie poparła tego postulatu; zresztą decyzja nie należała ani do Łużyczan, ani do Niemców, ani do Czechosłowacji, lecz do mocarstw, a jak one zdecydowały, wiadomo.
Konstytucja komunistycznej NRD uznała Łużyczan za mniejszość narodową (po raz pierwszy w Niemczech). Państwo NRD-owskie wspierało łużyckie instytucje kulturalne; na lipskim uniwersytecie powołano nawet Instytut Badań nad Narodowością Łużycką. Od lat 50. w miastach i wsiach regionu wprowadzono dwujęzyczne tablice z nazwami miejscowości i ulic. Wszystko to nie zmieniało jednak faktu, że oficjalna polityka NRD stosowała wobec Łużyczan metodę „kija i marchewki": finansowała łużycką kulturę, zarazem poddając Łużyczan kontroli ideologicznej (i policyjnej), oraz ubezwłasnowolnieniu – podobnie jak wszystkich obywateli NRD.
               Dziś ostatni Łużyczanie żyją – w końcu – w kraju wolnym i demokratycznym, jako uznawana przez państwo mniejszość narodowa. Czy jednak nie za późno, aby zapobiec wymarciu języka i kultury? – Mam nadzieję, że nie – mówi Wieczorek.
Idziemy szerokimi ulicami Chociebuża, zbudowanymi w typowo socjalistycznym stylu. W mieście do dziś widać skutki wojny i powojennej odbudowy, która pogardliwie traktowała zabytki. Wojny, która przez Chociebuż przetoczyła się 62 lata temu w postaci amerykańskiego nalotu, a potem czołgów 3. Armii Gwardyjskiej marszałka Koniewa.
           Gregor Wieczorek, ten polsko-niemiecki Łużyczanin z wyboru, woli patrzeć w przyszłość. Opowiada o nowym, dwujęzycznym programie nauki języka „Vitaj", który ma ożywić łużycki wśród dzieci. – Program cieszy się dużą popularnością – zaznacza. – Być może uda się w ten sposób uniknąć sytuacji, że łużycki przekształci się w język martwy...

Być może.

łużyce
O mnie łużyce

„Hišće Serbstwo njezhubjene”  (Jeszcze Łużyce nie zginęły)

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura