Przeczytałem w GW (z 4-5 czerwca) artykuł pt. „BIEDA, o tym nie mówimy”, jako mini rozprawę o książce także z biedą w tytule : „Bieda. Przewodnik dla dzieci”, który wzbudził we mnie refleksje na temat niejednoznaczności pojęcia „bieda”.
Refleksyjność ta wynika z takich oto spostrzeżeń z przeczytanego artykuu:
- Ogólny wzrost zamożności w Polsce mocno frustruje tych, których poziom życia odstaje od średniej.
- Obraz zróżnicowania poziomów zamożności uczniów widoczny w szkole frustruje także nauczycieli, którzy nie wiedzą jak się w tej sytuacji zachować.
Wyjęte z książki przykłady frustracji „biednych” dzieci, a także nauczycielki opisują takie przykłady:
- „Jestem Bianka, mam każdą konsolę i mnóstwo gier, a mój tato jest prezydentem.” (narracja dziewczynki z dobrze sytuowanej rodziny).
- Poniżanie biednej dziewczynki, z której śmieją się koleżanki, że nie stać jej na nowe getry i „dramat jej brata z którego szydzą koledzy, że „nie ma nowej konsoli do gier.”
Oraz:
- Utyskiwanie nauczycielki nie umiejącej się w tej sytuacji zachować: „Były już szkolenia w sprawie agresji w rodzinie, narkotyków i uzależnień. Dlaczego nie ma nic o biedzie?
Zwracam uwagę, na znamiona atrybutów zamożności współczesnych dzieci i młodzieży (posiadanie nowoczesnych konsoli do gier) i biedy (nie posiadanie takiej konsoli).
W tej sytuacji „biedna” pani nauczycielka nie wie (chyba) jak się zachować, skoro narzeka, na brak szkoleń w tym zakresie. Ciśnie się więc pytanie o poziom akademickiej edukacji pedagogicznej kadry nauczycielskiej, skoro tej pani brakuje „szkoleń o biedzie”?
W moich odległych czasach szkolnych zróżnicowanie zamożności uczniów było o wiele dramatyczniejsze niż dzisiaj (np. brak butów), z czym nauczyciele radzili sobie skutecznie i to bez pomocy psychologów. Na przykład kiedy biednego ucznia nie było stać na wycieczkę do ZOO – to wychowawca klasy zarządzał składkę (podkreślam słowa zarządzał), według możliwości „składkowych” pozostałych uczniów (doskonale rozpoznanych przez szkołę) na bilet autobusowy i wstęp do ogrodu dla owego biednego ucznia. Zaś za kpiny z biednych uczniów (kiedy to dotarło do grona nauczycielskiego) „kpiarze” ponosili dokuczliwą, publiczną karę, np. sprzątanie szkolnego podwórka, itp. zajęcia.
Rozumiem, że dzisiaj są inne czasy i inne metody wychowawcze (a może ich brak?), ale problemy z zachowaniem uczniów są podobne. Różnice polegają jedynie na tym, że uczniowie ze szkoły mojej młodości, respektowali polecenia nauczycieli , bo bali się skutków nieposłuszeństwa. Dzisiaj pojęcie „bać się nauczyciela” wykreślono ze słownika wychowawczego, a strach „przerzucono” na nauczycieli, teraz bojących się uczniów, którzy doskonale to odczytują i korzystają z tego bez litości.
Natomiast problem współczesnych przypadków biedy, to w większości skutek patologii społecznej (alkoholizm, wstręt do pracy), a nie wynik transformacji ustrojowej z socjalistycznej na rynkową.
Ale to temat na oddzielną notkę.
Nauczycieli zaś oceniam (bez uogólniania) jako „biednych nie zaradnych” urzędników oświatowych, zamiast wychowawców młodzieży.