Ta historia budzi skrajne emocje. Jedni na swych profilach piszą: „jeu suis Bolek”, a krytykę b. prezydenta uznają za przykład ekstremalnej podłości, inni znów obrońców „Lecha” atakują z furią i bez umiaru, jako wielbicieli esbecji, a w najlepszym razie wioskowych głupków. Ta historia działa na nas z mocą, przed którą nie mamy obrony, piecze jak uderzenie milicyjnej pałki, dotyka głęboko nas samych, naszych losów i wyborów. Jest zarazem uniwersalna, wręcz archetypowa i przylegająca do indywidualnych doświadczeń. Oto człowiek najbardziej wywyższony i najgłębiej poniżony; z chłopa rycerz światłości, bohater przed którym świat klęka w zachwycie, z rycerza król, potem... błazen, kłamca… – koło fortuny przesuwa figury tarota. To historia o biblijnej mocy. Gdyby zmienić imiona i realia, uwznioślić język, śmiało mogła by udawać jedną ze starotestamentowych przypowieści, midrasz, albo znaleźć miejsce na półce obok wypisów z Mahabharaty lub kanonu therawady.
Co ciekawe takich emocji nie budzą bezpośredni sprawcy zła, nie „złamani” lecz ci, co łamali. Oni są banalni, ich życiorysy proste jak cepy nie zajmują nas, nie mają żadnego potencjału, czasem budzą mdły niesmak. Przecież całe bataliony ubeków rozmaitego sortu mieszkają wokół a taki np. Jerzy Urban wciąż robi sobie z nas wygłupy, dożywając lat w fantastycznym dobrobycie. I jakoś nas to nie porusza: „a niech sobie gnidy żyją – przemknie czasem znudzona myśl – powodzenia na sądzie ostatecznym”.
„Dlaczego rozładowujemy frustracje kosztem Lecha Wałęsy?” – pyta mój kolega-bloger. Może dlatego – odpowiadam – że on sam zrobił wiele by ludzie znajdowali upodobanie w „skakaniu nań”. Wobec pułkowników Hodysza i Kuklińskiego okazał się nieprzejednanym moralistą, dla kolegów z „Solidarności” nie znalazł dobrego słowa, za to potrafił wychwalać esbeków (słynne 60% patriotów). Anna Walentynowicz i młodzi działacze WZZ-tów to wedle niego szkodnicy, pozostali „mali ludzie” z dziesięciomilionowego ruchu także tylko mu przeszkadzali w samotnej, niepojętej dla innych, walce. Wypowiedział wiele złych słów z pozycji noblisty i prezydenta, a umniejszając innych, starał się jeszcze bardziej powiększyć siebie, choć dalej przecie już tylko boskość. Ludzie to pamiętają, a efektem był wynik wyborów sprzed drugiej kadencji Kwaśniewskiego, gdzie Wałęsa przegrał niemal z każdym, kto miał fantazję by startować.
Może dlatego – dopowiadam – że otrzymawszy tak wiele, nie daje wiele z siebie, wciąż słyszymy o jego baraszkowaniu w tropikalnych basenach a mniej o pracy dla wspólnego dobra, do czego pokojowi nobliści są poniekąd zobowiązani. Gdzieś w to wszystko wplata się jeszcze słaba prezydentura; wymiana ludzi „Solidarności” na starych bezpieczniaków i propozycje zdumiewająco zbieżne z oczekiwaniami Moskwy (NATO-bis, spółki z kapitałem mieszanym w eksterytorialnych bazach posowieckich, itp.) Figurę Lecha Wałęsy da się ująć w przypowieść o największym tryumfie i o tym jak człowiek sobie z nim nie radzi, Wiele mu było dane i wiele jest odbierane. Szczęśliwie, wciąż jeszcze zaledwie jeden człowiek może tę historię całkowicie odmienić, sprawiając że przypowieść byłaby nie tylko przestrogą, lecz także wskazówką.
„Upominajcie niekarnych, pocieszajcie małodusznych, przygarniajcie słabych, a dla wszystkich bądźcie cierpliwi.” (1 Tes. 5, 14). Lech Wałęsa jest człowiekiem granicznym między wielkim dobrem i wielkim złem. Wciąż może być bohaterem, wszystko zależy od niego samego. Gdyby wyznał swoje winy i przeprosił tych, których skrzywdził, tak jak przyjmuje zasługi i nagrody, odniósł by zwycięstwo na miarę „obalenia komunizmu” i znów stałby się przykładem dla nas wszystkich.