Zebe Zebe
3247
BLOG

Historia gwoździa

Zebe Zebe Polityka Obserwuj notkę 59

 Zdarzyło się to wiele lat temu, gdy PRL już wyraźnie dogorywał, Solidarność utraciła wiarę, a Wałęsa odszedł w niebyt, czyli tuż przed reanimacją Solidarności w wersji 2.0.

Nie paliłem papierosów w swoim biurze – wychodziłem na korytarz, do okna przy którym stała popielniczka. Patrząc w okno i strzepując popiół zauważyłem, że na parapecie leży gwóźdź. Taki nie za duży, nie za mały, czyli na oko taki w sam raz (obojętnie co by to miało znaczyć), a na dodatek nie używany, co nie było jakąś tam niespodzianką, bo przecież gwoździe są przeznaczone w zasadzie do jednorazowego użytku. Wziąłem go między palce i tak sobie nim obracałem, by w końcu zabrać go do swojego biura. Położyłem go na biurku obok monitora. Po skończonej pracy jak zawsze spakowałem teczkę i rzuciłem okiem na biurko, czy też czegoś  nie zapomniałem. Wzrok padł na gwoździa. Pomyślałem, że jak go zostawię w biurze, to przyjdzie sprzątaczka i go wyrzuci. Zrobiło mi się go żal, a może pomyślałem, że on może mi się przydać i spakowałem go do teczki w przedziałce z długopisem i piórem.

Mijały kolejne miesiące, a gwóźdź leżał sobie w tej przegródce dając co jakiś czas oznaki  obecności moim palcom. Tak się do niego przyzwyczaiłem, że czasami  coś mu  powiedziałem w stylu – „cholera, nie ciebie szukam” lub „spróbuj jeszcze raz mnie ukłuć” i tak to się toczyło.

W owym czasie wracałem w większości z pracy autobusem i tak było owego feralnego dnia. Był to upalny, letni dzień. Na przystanku tłoczyło się sporo osób walcząc o jak najlepszą pozycję wyjściową przed szturmem do drzwi  Jelcza, który miał pojawić się lada moment. Sytuacja była jak zawsze stresująca, bo kierowca mógł wyjść i powiedzieć – „pan już nie pojedzie”, a to było zawsze nieodwołalne, gdyż miał sprzymierzeńców w tych pasażerach, co już się zapuszkowali w środku pojazdu. Nie było zmiłuj. Albo piechotą, albo kolejne 30 kilka minut w tym samym stresie i w tej samej pozycji wyjściowej. Tylne drzwi zawsze były zablokowane dla wchodzących. Można było co najwyżej wyjść jak ktoś przy tych  drzwiach się zlitował ryzykując wypad przy okazji.

Udało mi się zapuszkować w okolicach tylnych kół pojazdu. Ruszyliśmy. Gdzieś po kilometrze jazdy silnik Jelcza „zakasłał” raz i drugi, by w końcu zamilknąć. Autobus się zatrzymał i kierowca poprosił o trochę luzu. Kilku pasażerów wyszło na zewnątrz, a kierowca podniósł do góry taką wielką klapę, która przykrywała silnik i te wszystkie ustrojstwa z nim związane. Coś tam pogmerał, postukał, wyprostował się i zawołał „ma ktoś może gwoździa ?”. Zapadła cisza. Pasażerowie spoglądali jeden po drugim w nadziei, a być może i ze zwykłej ciekawości. Nie wiem ilu z nich mogło być  posiadaczami gwoździa, ale ja wiedziałem na pewno, że go mam. Tylko dlaczego akurat ja mam się zgłosić. Dlaczego mam się ujawnić. Zaczną mi się przyglądać myśląc – „po cholerę on wozi ze sobą  gwoździa. A może ma tych gwoździ całą teczkę ? … aaa to ten, wiecie, ten co to tam i tam pracuje, jaki chytrus”.  Tak mi to chodziło po głowie, bo przypomniałem sobie nie takie odległe zdarzenie, gdy zapłaciłem w sklepie za kobietę upośledzoną, którą znałem z widzenia i opowiadań – kobietę chorą na padaczkę i na dodatek  z małym dzieckiem, ledwo wiążącą koniec z końcem. To wtedy wychodząc ze sklepu usłyszałem zza pleców komentarz – „patrzcie jaki  Święty Mikołaj się znalazł”.

Postanowiłem się nie wychylać. Milczałem jak reszta. Kierowca coś tam pogmerał przy tym silniku, by ostatecznie zakomunikować – „koniec jazdy”. Towarzystwo wysiadło i udało się w kierunku najbliższego przystanku złorzecząc na wszystko na co tylko można było. Mnie zaś niespecjalnie się spieszyło, więc ten peleton w krótkim czasie mnie wyprzedził i zniknął za najbliższym zakrętem. Zatrzymałem się, spojrzałem do tyłu na siedzącego obojętnie na schodkach autobusu kierowcę, otworzyłem teczkę, wyciągnąłem tego gwoździa i wyrzuciłem go na pobocze. Tyle go widziałem.

To zdarzenie co jakiś czas mi się przypomina. Nie sądzę, by ten gwóźdź  cokolwiek by  zmienił w tamtej sytuacji, a jednak do dziś mam coś w „kształcie” nieczystego sumienia.

Jacek Kurski wrócił na łono PIS-u. Zrobił to w sposób wymagający sporej odwagi. Zdawał sobie zapewne sprawę, że stanie się obiektem niezliczonej ilości komentarzy, w zdecydowanej większości mu nieprzychylnych, by nie napisać, że uwłaczających w sporej części tym, którzy je wypowiadają. Nie mnie rozstrzygać. Kurski podjął świadomą decyzję, trudną i zobowiązującą. Do wyborów pozostał rok z hakiem, więc ma sporo czasu, by udowodnić, że jest lepszy od co najmniej kilkunastu przydupasów prezesa. Ma gwoździa w teczce. To ten przysłowiowy gwóźdź  go ostatecznie zweryfikuje. Ja mu życzę dobrze. Sądzę, że da radę.

Zebe
O mnie Zebe

Large Visitor Globe

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka