T. Strzyżewski T. Strzyżewski
1367
BLOG

AUTOCENZURA jako fundament każdej cenzury

T. Strzyżewski T. Strzyżewski Polityka Obserwuj notkę 2

SKĄD BIORĄ SIĘ AUTOCENZURA I CENZURA REDAKCYJNA?

 

Praca najemna

Odruch (auto)cenzorski wywołuje każda uświadomiona sobie zależność. Ta zależność jest z natury rzeczy nieodłączną cechą każdej relacji społecznej. Instynkt samozachowawczy każe nam w związku z tym komunikować się w taki sposób z otoczeniem, aby nie prowokować reakcji, mogących zagrozić naszemu bezpieczeństwu lub narazić nas na utratę osiągniętego – dzięki właśnie tym relacjom – statusu społecznego czy materialnego dostatku. 

Jedną z takich relacji jest PRACA NAJEMNA. Wspomniany instynkt powstrzymuje ludzi przed mówieniem czegokolwiek złego o swym pracodawcy, nawet gdyby to było najszczerszą prawdą. W kontaktach z najbliższym otoczeniem (w miejscu pracy i często poza nim) przeprowadzamy zatem selekcję informacji po to, aby niczym się swemu pracodawcy nie narazić. Do cenzury sensu stricto dochodzi jednak dopiero w warunkach o wiele bardziej specyficznych. Warunki takie spełnia praca w mediach, czyli w tzw. środkach masowego przekazu. Jeśli bowiem odruchową selekcję informacji rodzi każda uświadomiona sobie zależność od pracodawcy, to o ile silniejszy musi być ów odruch w warunkach pracy, której PRODUKT składa się wyłącznie z INFORMACJI. A przecież to właśnie w celu wytworzenia tego rodzaju produktu peerelowscy dziennikarze i redaktorzy wynajmowali się do pracy w reżimowych i w wasalskich mediach. 

W warunkach każdej pracy najemnej kryterium selekcji jest ochrona interesu pracodawcy. W tym zaś ostatnim i szczególnym przypadku, dodatkowym czynikiem cenzurotwórczym jest fakt, że obiektem oddziaływania wyselekcjonowanej informacji (z której składa się medialny przekaz) jest tzw. odbiorca masowy. Chodzi tu o oddziaływanie – w odróżnieniu od innych form zatrudnienia – na tzw. „masy społeczne”, czyli na setki tysięcy czy wręcz miliony odbiorców tego przekazu. Produkt tej pracy dociera w jednej chwili do wielkiej liczby odbiorców skupionych na jednym i tym samym terytorium. Dzięki właśnie temu, że trafiający do masowego odbiorcy przekaz medialny nie jest czasoprzestrzennie rozproszony, dochodzi do interakcji poziomej, umożliwiającej oraz inicjującej proces opiniotwórczego oddziaływania władzy czwartej na opinię publiczną. 

Tak działo się w PRL i tak jest obecnie we wszystkich środkach masowego przekazu. Różnica systemowa wyraża się tu w braku lub też w obecności pluralizmu medialnego,co automatycznie implikuje pojawianie się ujednoliconej kryterialnie cenzury lub też kryterialne jej zróżnicowanie w niezależnych – tak od władzy państwowej, jak iod siebie nawzajem – mediach. W peerelowskich mediach istniał oczywiście jeden tylko i ten sam pracodawca (koncesjodawca) – totalitarne państwo. Ponieważ dążeniem każdej totalitarnej władzy jest wprzężenie w jej system każdego społecznego fenomenu lub zjawiska, powołanie instytucjonalnej cenzury spełniało potrzebę korzystnego dla władzy usystematyzowania spontanicznie pojawiającej się autocenzury, jak również cenzury redakcyjnej. Chodziłopo prostu o uściślenie oraz o ujednolicenie zasad jej stosowania (kryteriów selekcji) – tak, aby przekaz medialny na terytorium całego kraju odznaczał się wysokim stopniem spójności.W ten sposób naturalna (spontaniczna) cenzura wzbogacona została o jej instytucjonalną nadbudówkę, kryjącą się pod nazwą: Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk.  

Fakt powołania do życia Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk oraz sprawowanie przezeń kontroli nie były zatem ani warunkiem koniecznym, ani też przyczyną zapanowania cenzury w peerelowskich mediach. Powołanie go do życia powodowało natomiast, że ta spontaniczna (wywołana obecnością jednego wyłącznie pracodawcy) cenzura – była taka właśnie a nie inna. Zasadnicza część brakujących informacji w emitowanych przez reżimowe media przekazach medialnych zatajana była nie przez radców z GUKPPiW, lecz przez samych dziennikarzy, redaktorów, publicystów, reżyserów, a nawet i wielu twórców naszej kultury (vide: „Hańba domowa” Jacka Trznadla). Uważna a zarazem inteligentna lektura materiałów  opublikowanych w „Czarnej Księdze Cenzury PRL” dowodzi tego faktu ponad wszelką wątpliwość. Rola GUKPPiW była rolą jedynie uzupełniającą, doskonalącą precyzję dokonywanej w mediach – selekcji. Podobnie jak w fabryce mebli, nie wytwarza jej produktów komórka kontroli jakości, lecz zatrudnieni w hali produkcyjnej robotnicy, tak i GUKPPiW kontrolował w reżimowych środkach masowego przekazu wyłącznie jakość zmanipulowanych informacji, „produkowanych” przez zatrudnionych tam (nie gwałtem przecież) ludzi. Cenzura funkcjonowałaby zatem i tak, nawet bez powołania tego urzędu. Potrzebny był on władzy jedynie dla ujednolicenia kryterium interpretacyjnego w sytuacjach, gdy niełatwo było rozstrzygnąć, która z informacji czy też opinii, znajdujących się na pograniczu lub w strefie oddzielającej informacje korzystne od niekorzystnych dla władzy – jest tą pierwszą czy też drugą.    

 

Bajeczka dla grzecznych dzieci 

W PRL nie było właściwie urzędu cenzury, takiego np. jaki istniał w Królestwie Polskim za czasów Maurycego Mochnackiego i Adama Mickiewicza. Sam zresztą Maurycy Mochnacki przez około półtora roku pracował w tym urzędzie jako cenzor a szefami „Wydziału Cenzury” byli tacy luminarze epoki jak Staszic, Niemcewicz czy poeta Kantorbery Tymowski. Szef wileńskiego oddziału tego urzędu Lelewel osobiście zwolnił do druku pierwsze utwory swego ucznia – Mickiewicza. 

Istniała natomiast w PRL instytucja państwowa zajmująca się – co zresztą wynikało z jej nazwy – kontrolą. Nazwa ta nie wyjaśniała, o jakiego rodzaju kontrolę chodziło. A chodziło faktycznie o kontrolę autocenzury i cenzury redakcyjnej. Podstawowymchoć niepisanym, bo dla każdego oczywistymkryterium cenzorskimw peerelowskich mediach była ochrona interesu pracodawcy (ew. koncesjodawcy),którym w peerelowskich warunkach był komunistyczny reżim. Powodem stosowania przez dziennikarzy i redaktorów tego kryterium nie było wyłącznie istnienie tego urzędu, lecz banalny fakt, że ludzie ci, idąc do pracy w reżimowych lub w koncesjonowanych przez ów reżim mediach pragnęli pracę tę po prostu zachować, aby następnie móc w tych mediach robić kariery i korzystać z przywilejów, jakie ta praca gwarantowała. Usilnie zatem dbać musieli o to, aby się niczym temu pracodawcy nie narazić. Nie mogli – idąc do tej pracy – nie być tego świadomi. Jeśli zatem z własnej i nieprzymuszonej woli na tę właśnie pracę się decydowali, oznaczało to ni mniej ni więcej, że obowiązującą w niej cenzurę akceptowali oraz że jej kryteria przyjmowali za własne. Potwierdzali to zresztą, składając następnie podpisy pod tymi wstępnie już przez siebie i przez redakcje ocenzurowanymi tekstami i wreszcie poprawionymi przez radców z GUKPPiW. Afirmowali w ten sposób system peerelowskiej cenzury, dostarczając przy okazji formalnego alibi radcom z GUKPPiW. 

Jeszcze w latach 70 ubiegłego wieku elity postpeerelowskiego dziennikarstwa wykreowały „bajeczkę dla grzecznych dzieci”, w której odpowiedzialność za cenzurę została z nich zdjęta i przerzucona na Główny Urzęd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. Przetrwanie tak fałszywego obrazu cenzury ułatwiał fakt, że autocenzura z natury rzeczy nie pozostawia po sobie materialnych śladów (dowodów). Przeprowadzana jest bowiem nie na papierze lecz w głowach samych autorów. Sprzyjał też temu brak w przestrzeni publicznej konkretnej i wyraźnie sformułowanej definicji zjawiska cenzury, co przy charakteryzującym znaczną część ludzkiej populacji infantylizmie percepcyjnym – wyrażającym się w tzw. myśleniu obrazowym – daje swoje efekty. 

 

Co cenzurą jest a co nią nie jest? 

Brak definicji stwarza szerokie pole dla dowolnego (wedle własnego widzi mi się) uznawania pewnych zachowań za cenzorskie lub też niecenzorskie. Dziennikarz może zatem – co najczęściej ma miejsce – twierdzić, że pracując w peerelowskich mediach nie stosował autocenzury, ponieważ „wszystko co pisał i co mówił było prawdą”. Dzięki temu może on dziś winę za ówczesną cenzurę zwalać na swego redaktora lub na radcę z GUKPPiW. I tu właśnie jest – że tak powiem – pies pogrzebany (!). Mamy bowiem do czynienia z klasycznym zabiegiem robienia ludziom „wody z mózgu”. Ktoś, kto nie orientuje się w problematyce cenzury – a nade wszystko ktoś, kto nie zna jej definicji – z trudem zauważa prosty wydawałoby się fakt, że tu wcale nie o to chodzi, czy to, o czym peerelowski dziennikarz pisał było prawdą czy też kłamstwem, lecz o to... czego on wogóle nie pisał. 

Inaczej mówiąc, chodzi tu o takie tematy, których peerelowski dziennikarz nie podejmował i nie poruszał oraz o takie informacje, które w swych przekazach opuszczał i przemilczał.  Cenzura na tym właśnie polega, że pewnych wyselekcjonowanych tematów i informacji się nie przekazuje lub też, że się te informacje eksponuje lub się je pomniejsza i marginalizuje. Jeśliby nawet wszystko, co wychodziło spod pióra lub z ust peerelowskiego dziennikarza było najszczerszą prawdą, nie zmieniało to w niczym faktu, iż w sensie merytorycznym byli oni cenzorami – i to cenzorami o wiele ważniejszymi i wartościowszymi dla komunistycznego reżimu niż ich redaktorzy czy radcy z GUKPPiW. Ocenzurowana informacja chrakteryzuje się tym bowiem, że nie stanowi ona kompletnego zbioru współtworzących ją  prawd cząstkowych, lecz jest zbiorem odpowiednio dobranych i skleconych w zupełnie nową całość (o zmienionej wymowie) niektórych tylko prawd cząstkowych. Zbiór taki określić można mianem: Prawda Selektywna. Cenzury nie należy zatem utożsamiać z innym, alternatywnym sposobem wprowadzania w błąd, czyli z kłamstwem wprost. 

 

Dysonans poznawczy 

Przytłaczająca większość dziennikarzy wypowiada się tak, jakby zupełnie nie rozumiała, czym w swej istocie jest CENZURA. Odnoszę nieodparte wrażenie, że dziennikarze – podobnie jak zwykli ludzie – postrzegają Cenzurę przez pryzmat obrazowych (wzrokowych) asocjacji z tym słowem. Tak jak dla chłopa ROLNICTWEM jest stodoła, obora czy pług, tak dla dziennikarza CENZURĄ jawi się budynek wypełniony urzędnikami w zarękawkach, którzy coś tam wykreślają swymi długopisami. Cenzura, rolnictwo czy upadek są pojęciami odnoszącymi się do sensu każdej z tych aktywności, nie zaś do zbioru atrybutów (np. instrumentarium) w nich występujących.Dzięki temu wszystkiemu nietrudno było w ciągu 34 lat, które upłynęły od demaskacji peerelowskiej cenzury w 1977 roku, wykreować i wylansować ogłupiający „truizm”, jakoby cenzurą było „decydowanie o tym, jakie informacje innym wolno publikować. Jeśli decyduje ten, kto publikuje, to cenzury nie ma.” (vide: komentarz pod moim tekstem „Dziennikarski rachunek sumienia”: http://www.prawica.net/opinie/23602 ). 

Autocenzura i cenzura redakcyjna stanowiły trzon dokonywanej w reżimowych i w wasalskich mediach cenzorskiej obróbki przekazu medialnego. Radcy Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk wygładzali jedynie pozostawione przez dziennikarzy nierówności; usuwając drobne „sęki” i „gałązki” z obrobionego wstępnie „pnia”. Były to tzw.„przeoczenia cenzorskie”. Do kontroli tej służyła „matryca instruktażowa” stanowiąca zawartość „Książki Zapisów i Zaleceń GUKPPiW”. Przechowywana ona była w kasach pancernych rozlokowanych na terenie zarówno centrali jak i poszczególnych delegatur tego urzędu. Zawartość tego zbioru udostępniłem opinii publicznej w „Czarnej Księdze Cenzury PRL”, którą udało mi się opublikować w 1977 roku w Londynie. 

Wspomniana trudność w pozyskaniu materialnych dowodów na współudział dziennikarzyw cenzorskiej obróbce przekazu medialnego w PRL wcale nie oznacza, że to niemożliwe. Okazuje się bowiem, że ewidentnym – ba! niepodważalnym dowodem ich udziału w procesie cenzorskiej obróbki przekazu medialnego jest zawartość drugiego tomu „Czarnej Księgi Cenzury PRL”, którą opublikowałem w 1977 roku. I to właśnie stanowi powód, dla którego moje starania o reedycję tej książki napotykają (wciąż jeszcze po 23 latach od „obalenia” komuny) na tak silny i zdecydowany opór ze strony postpeerelowskich środowisk sprawujących w III RP nieformalną władzę. 

 

DEFINICJA 

Postpeerelowscy dziennikarze narzucają opinii publicznej wygodną dla siebie interpretację omawianego zjawiska, wedle której ofiarą „zewnętrznego cenzora” byli w PRL dziennikarze, publicyści czy artyści. Pragną bowiem, aby wyglądało na to, że to nie masowy odbiorca (społeczeństwo) wytwarzanego przez nich produktu – przekazu medialnego – pada ofiarą cenzury. Aby to osiągnąć spłycają perspektywę oglądu poznawczego, co pozwala na podmianę obiektu oddziaływania cenzury po to, by odwrócić uwagę od ostatecznego, końcowego celu jej manipulacyjnego oddziaływania. W rzeczywistości dziennikarze nie byli obiektem manipulacji cenzorskiej lecz tylko jednym z jej współpodmiotów. Prawdziwym obiektem cenzorskiej manipulacji (jej ofiarą) był natomiast masowy odbiorca. Biorąc udział w tym haniebnym procederze, dziennikarze nie byli przecież pozbawiani dostępu do pełnej (dostępnej im już) informacji. To oni sami przecież – wspólnie z redaktorami i radcami GUKPPiW – dostępu do tejże samej informacji pozbawiali swych czytelników, widzówi słuchaczy – całe zatem polskie społeczeństwo. Hipokryzja służąca uciszaniu głosu sumienia, każe im nie dopuszczać do świadomości możliwości istnienia innej – prawidłowej – definicji cenzury. A brzmi ona tak: 

CENZURA JEST SELEKCJĄ INFORMACJI PRZEZNACZONYCH DO MASOWEGO ROZPOWSZECHNIANIA

Tak sformułowana definicja wydaje się być jednak niepełna, ponieważ pomijając rolę motywacji nie wyjaśnia, w jaki sposób selekcja ta jest działaniem świadomym. Skoro zmierza ona do wprowadzania w błąd odbiorców informacji, nie czyniąc tego jednak w sposób dowolny, lecz tak, by ci odbiorcy postępowali w określony, zamierzony sposób – stanowi instrument sprawowania nad nimi władzy (bez względu na polityczny ustrój). Jest więc formą agresji. Tym samym motywacja taka nadaje – paradoksalnie – działaniu temu cechy ludzkie, przydając definicji wymiar moralny. Bo też świadome tylko działania, skierowane wobec drugiego człowieka – a więc stawiające sobie cel (przewidujące określony rezultat) – dają się mierzyć oraz oceniać w kategoriach humanistycznych, do których należą przecież etyka oraz moralność. Stając się więc niemal identyczną z definicją kłamstwa, powinna jej właściwa wersja mieć następujące brzmienie: 

CENZURA JEST ŚWIADOMYM WPROWADZANIEM W BŁĄD POPRZEZ SELEKTYWNY DOBÓR MASOWO ROZPOWSZECHNIANYCH INFORMACJI, ZGODNY Z KRYTERIUM KORZYŚCI PODMIOTU MEDIALNEJ MANIPULACJI.  

 

Cenzura postkomunistyczna 

Najwyższy czas wyrwać z potylicy „matrixowy kabel” i na wszelki wypadek „połknąć czerwoną pigułkę”. Wtedy wreszcie można będzie ujrzeć rzeczy takimi, jakimi są. Bez trudu np. zauważymy, że Andrzej Wajda postępuje dziś dokładnie tak samo, jak postępował przez całe swe peerelowskie życie. A skleca on przecież z odpowiednio wyselekcjonowanych prawd cząstkowych portret filmowy „mędrka z Popowa”. Tym razem nie może jednak zwalać winyna „zmuszającą” go do tego instytucjonalną cenzurę. Sam jest bowiem cenzorem. Ze starego nawykui w poczuciu głębokiej lojalności wobec poprzedniego (i obecnego zarazem) mocodawcy, utrwala dziś Wajda fałszywą (wykreowaną przez oficerów prowadzących TW „Bolka”) legendę Lecha Wałęsy po to, by nadal wspierała ona utrwalanie postkomunizmu w Polsce. Robi to metodą, która – jak już wiemy – polega na selekcji informacji. Tak samo postępują wszyscy postpeerelowscy dziennikarze i redaktorzy, obsługujący od 22 lat postkomunistyczne media.  

Jak to możliwe, że peerelowska cenzura przetrwała i do dziś funkcjonuje w polskich mediach? A no jest tak z tego powodu, że czynnik sprawczy czyli baza osobowa dawnej peerelowskiej cenzury (całość jej osobowych podmiotów) jest także bazą dzisiejszej CENZURY. Z jednej strony są to kadry obsługujące postkomunistyczne media (odziedziczone po PRL wraz z wyszkolonym i poglądowo ukierunkowanym przez nie „młodym narybkiem”) a z drugiej są to pracodawcy zatrudniający te kadry – wcześniejsi aparatczycy komunistyczni, zwani poprzednio właścicielami PRL. Towarzysze z aparatu przepoczwarzyli się po Okrągłym Stole we własnych „klasowych wrogów”, stając się dzięki rozkradzionemu majątkowi narodowemu właścielami lub dysponentami tzw. „niezależnych”, „pluralistycznych” i „wolnych” mediów III RP.

W 1977 roku zdemaskowałem cenzorską działalność GUKPPiW. W 2005 r.otrzymałem z IPN status pokrzywdzonego. W 2006 r. odznaczony przez Prez.RP Lecha Kaczyńskiego krzyżem ofic.orderu Odrodzenia Polski. W tym roku - reedycja "Czarnej Księgi Cenzury PRL"

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka