Zawsze lubiłam twórczość Quentina Tarantino, bo choć jego filmy są brutalne, to jednak o coś w nich chodzi. Dlatego wybrałam się też na jego najnowszy film /reżyseria i scenariusz/ pt. "Nienawistna ósemka".
Zaczęło się od pięknie sfilmowanych /przez Roberta Richardsona - nominacja do tegorocznego Oscara za zdjęcia/ plenerów w Wyoming. Czas akcji: kilka lat po wojnie secesyjnej.
Pośród wiatru i śniegu spotykają się łowcy nagród: John Ruth /Kurt Russel/ i Major Marquis Warren /Samuel L. Jackson/. Jest przy nich też Daisy Domerque /Jennifer Jason Leigh - nominacja do Oscara za rolę drugoplanową - opluwana, obijana oraz zalewana krwią/, zdobycz Rutha.
A później mamy teatr, z udziałem tych już wymienionych, ale też np. z Timem Rothem /jako Oswaldo Mobray - wykrojony na podobę postaci granej w "Bękartach wojny" przez Christopha Waltza/, Michaelem Madsenem /Joe Gage/ czy Bruce'm Dernem /Generał Sandy Smithers - na tle innych, jest to postać spokojna, acz krwista/.
Całość podrasowana jest muzyką Ennio Morricone /nominacja do Oscara/, która jest jakby obok i z innego świata.
Ten film Tarantino, to ponoć western, tyle, że tu nie ma postaci pozytywnej. Bohaterowie strzelają bez opamiętania, tak, że głowy, brzuchy i ręce odpadają. A jedyna kobieta, dostaje wielokrotnie z łokcia lub z liścia. I tak właściwie, to nie jestem pewna, czy sam Tarantino wie, o co mu w tym filmie chodziło, prócz pokazania brutalności ponad miarę.