Dariusz Kozłowski Dariusz Kozłowski
754
BLOG

Księgi Jakubowe / Solfatara

Dariusz Kozłowski Dariusz Kozłowski Kultura Obserwuj notkę 7

Książki Olgi Tokarczuk i Macieja Hena, dwa obszerne freski historyczne, dwie powieści obfite, barwne, pełne kosztowności, ukazały się niemal jedna po drugiej. Wiele je łączy i sporo dzieli. Obie są świetnie napisane, pięknymi i bardzo różniącymi się językami. Są dopracowane, precyzyjne, szczegółowe. Obie opowiadają o światach odległych w czasie, trudnych do pojęcia dla niecierpliwych ludzi pokolenia facebooka. Obie też, choć z różną mocą, dotykają stosunków chrześcijańsko-żydowskich.

Ksiąg Jakubowych omawiać nie trzeba. Recenzji i nagród im starczy. Prywatnie, jeśli nie znoszę schematycznych i niedoważonych poglądów politycznych Olgi Tokarczuk to ta idiosynkrazja zupełnie nie przenosi mi się na jej twórczość i nie przeszkadza w osądzie, że jest to obecnie najwybitniejszy znany mi polski pisarz i zapewne (oby) przyszła noblistka. Autorka zabiera nas do osiemnastowiecznej Europy najdosłowniej jak to tylko możliwe. Nawet jeśli zdarzają się jej drobne historyczne uchybienia i potknięcia chronologiczne, to nie przeszkadzają one w lekturze, a ta pobudza wszystkie zmysły działając mocniej niż najlepszy film. Brniemy przez błocko peryferii Rzeczpospolitej, wdychamy zapachy karczm, straganów, kościołów i bożnic. Słyszymy nieistniejące już dźwięki. Słowa w narzeczach wymarłych powróciły witalne i młode. Jesteśmy tam; w pejzażu, architekturze, wśród ludzi. Taka niezwykła plastyczność pojawia się czasami w literaturze i jest jej świętem. Tokarczuk zaś, jak genialna machina czasu, przenosi nas w świat kompletny, którego możemy doznać w całej jego pełni.

Choć frankizm nie istniał już praktycznie za czasów Aleksandra Kraushara, który napisał czytywaną do dziś monografię tego ruchu1, to był zjawiskiem dla naszej kultury ważnym i długo niedocenionym. Żydzi przemilczeli je, być może wstydząc się tej jedynej w pełni udanej zbiorowej konwersji w Europie. Polacy zaś nie bardzo chyba dostrzegli, że był to tryumf a zarazem wzbogacenie ich własnej kultury. Postać Jakuba Franka, jako temat powieści wybrała więc Tokarczuk znakomicie, bo „nieograny” a obchodzący wszystkich (kogo nie obchodzą relacje polsko-żydowskie w dodatku w bardzo specjalnej, egzotycznej odsłonie). Pokazanie judaistycznej herezji w działaniu; zespołu szalonych, niemal „hippisowskich” idei, samo w sobie jest zresztą atrakcyjne.

Maciej Hen pisze językiem archaizującym i już sam ten wybór ogranicza nieco paletę. Mistrzostwo autora wyraża się w lekkości z jaką operuje on tym mało ergonomicznym narzędziem. „Solfatarę” czyta się bezboleśnie, strony przemykają z szybkością pendolino a korowód uwikłanych w dramatyczne wypadki postaci śmiga przed oczami. Dobrze byłoby wziąć tę książkę na wakacje, a nuż zacznie padać? Przerywanie jej jest niebezpieczne, można się w tych wszystkich wątkach i postaciach pojawiających się w szkatułkowej strukturze tekstu serdecznie pogubić.

Jeśli Tokarczuk pozwoliła nam poszwędać się bezdrożami dawnej Europy, chłonąć zapachy i smaki własnymi zmysłami, utytłać w błocie, zakurzyć, przemoknąć i osuszyć w zadymionej karczmie, to Hen nie jest już tak hojny. Powieściowe wypadki widzimy oczami narratora (takiego protoplasty europejskiego dziennikarstwa). Praktycznie nie wychodzimy z jego głowy, nie otrzymujemy żadnej autonomii. Akcja kluczy między tajemnicami, lecz i tu autor psuje nam nieco zabawę rwąc się do ich wyjaśniania. Niewiele pozostawia wyobraźni, co tylko można dopowiada do końca. Dowiemy się między innymi jak odeszła z tego świata większość z tłumu bohaterów powieści a także ich ciotki, stryjowie i krewni. Wszystkie te śmierci trochę nawet rytmizują narrację. A jest ona pełna dystynkcji, kultury i erudycji i trzyma ten poziom przez całe niemal tysiąc stron. Jest w niej jednak jakiś formalny chłód. Konwencja wygrywa z emocjami. Głowa, w której przebywamy znajduje się w centrum rewolucji, w łożach pięknych pań i w pracowniach bardzo szczególnych artystów, ale cóż, gdy należy do intelektualisty, człeka opanowanego, który do emocji posiada dostęp ograniczony. W ten sposób czytelnik wyzbyty zostaje z możliwości odczucia całego dramatyzmu wydarzeń, pełnej ich wzniosłości i nikczemności. Pamiętam wieczór, gdy po raz pierwszy byłem „zarażany” muzyką księcia Carlo Gesualdo, opowieść o nim i słyszane wówczas dźwięki noszę w sobie do dziś. Narrator jest, jak byśmy dziś powiedzieli, fanem tej muzyki i ma okazję przebywać w otoczeniu kompozytora w ostatnich miesiącach jego życia. Efektem jest zdystansowana i pełna wdzięku opowieść. Czemu mnie nie wypuścisz - mam ochotę w tym momencie wrzasnąć ­ znarratuj mnie od siebie. Ja chcę, jeśli już nie można inaczej, przeskoczyć do łepetyny tego geniusza i wariata.

Dwaj inni bezwzględni geniusze i szaleńcy i kolejne postacie historyczne, które autor uwikłał w swą historię: malarze - François de Nomé i Didier Barra, najbliżsi przyjaciele naszego przewodnika. Nieokiełznany talent de Nomé, twórcy fantastycznych wedut, pejzaży z monstrualnymi ruinami niemożliwych budowli, pełnych wulkanicznych i infernalnych ogni. I tajemnica Barry, współtwórcy, który być może przejął manierę i pracownię swego przyjaciela, mistrza… czy także swojej ofiary? Tej tajemnicy autor naturalnie rozwiązać nie może2, choć i tu co nieco nam podszeptuje. Chciałoby się wyjść poza konwencję coś z niezwykłości aktu twórczego i z tego horroru poczuć pod paznokciami.

Wybrał sobie Maciej Hen zadanie trudniejsze niż Olga Tokarczuk, ze względu na wybór tematu. Kanwą jego opowieści nie są wcale, co może byłoby interesujące, barokowe zmagania artystyczne lecz rewolta ludowa w Neapolu, która nie stanowi przedmiotu pasji a bodaj nawet zainteresowania większości z nas. Mnie ta powieść niczego nie uczy a prawdę mówiąc i nie bardzo dotyczy. Mając więc prawdziwą radość z czytania doskonale skonstruowanej i opowiedzianej historii, nie mogę uciec od pytania po co to wszystko. Po co autorowi mozół wieloletniej pracy? Bo jeśli podejmuje go np. Umberto Eco w Baudolino, powieści o pewnym podobieństwie do Solfatary, to zgaduję jego zamysł i wiem gdzie jest teza. Ale, co to za pomysł by w czasach trójwymiarowych gier cyfrowych pisać, z dystynkcją barokowej kantyleny, powieść łotrzykowską? Maciej Hen odpowiedział na to pytanie na spotkaniu autorskim: „Z miłości do Jana Potockiego i Pamiętnika znalezionego w Saragossie”. A ja sobie myślę, że ta odpowiedź mogłaby być nawet szersza - z miłości do opowiadania i słuchania historii, z miłości do języka i konstruowania go. W trakcie zabaw językowych powstał świat w obrębie którego autor czuje się komfortowo, staje się jego kronikarzem i kolekcjonerem, odnajduje kolejne historie i anegdoty. Byłoby to trochę tolkienowskie, z zachowaniem wszelkich proporcji, podejście.

Jeśli nie wiesz, czy chcesz sięgnąć po Solfatarę, to odpowiedz sobie na pytanie, czy warto iść na operę, którą ktoś nam współczesny; utalentowany i zakochany w Verdim skomponowałby w manierze swego mistrza. Bo „Solfatata” jest czymś takim - powieścią spóźnioną o jakieś… 120 lat. Jest to dzieło, wcale nie koniecznie przynależne czasom Potockiego, lecz okresowi gdy pisarze tworzyli dla samego opowiadania. Gdy czytało się na głos a opowieść wypełniała wieczory. Nie pisali do tego manifestów programowych, chcieli tylko zastąpić wędrownego artystę, starego żołnierza czy żeglarza i pokazać to, co uważali za najważniejsze - rozmaitość życia. Sprawić opowieścią frajdę czytelnikom i sobie. Taki zamysł kojarzy mi się z autorami typu Aleksandra Dumasa, Eugeniusza Sue, Teodora T. Jeża czy Zygmunta Kaczkowskiego i nie chodzi mi o ich dyskusyjną „drugoligowość” ani o gatunki, w których tworzyli, lecz właśnie o podejście do pracy: „furda ograniczenia; czas, objętość - co tam, pierdyknę sobie dziesiąty tom Żyda wiecznego tułacza”.

Dziś Solfatara jest jednak pewną dziwnością. Autorowi kłaniam się czapką do ziemi, ale czy w wyścigu tysiąca podniet może wygrać opowieść sama w sobie? Teraz ludziska majo M jak miłość, pozwalam więc sobie na szczyptę wątpliwości. Jakże jednak chciałbym się mylić, bo akurat także i ja jestem uzależniony od słuchania i opowiadania. Weźcie więc sobie tę „Solfatarę” na zimowe wakacje, śniegu przecież i tak nie będzie… Jeśli natomiast nie czytaliście „Ksiąg Jakubowych” to nie macie wyjścia, lubicie tę osobliwą kobitę w dredach czy nie, zapraszam do biblioteki… Nalegam nawet, bo czegoś tej miary w krajowej literaturze dawno nie było i długo nie będzie.

--------------

  1. A. Kraushar Frank i frankiści polscy, 1726-1816 … T.1-2, Kraków 1895 Praca dostępna w wersji cyfrowej: http://polona.pl/item/382706/; Współcześnie na ten temat: P. Maciejko, Wieloplemienny tłum… Gdańsk 2014.
  2. Więcej na ten temat: M. R. Nappi, François de Nomé e Didier Barra, l'enigma Monsù Desiderio. Rzym, 1991.

Polecam się: Dariusz Kozłowski. Cała Nadzieja w korupcji. Felietony i rysunki. Łomianki, Wydawnictwo LTW, 2013, s. 208. Zamówienia: http://www.ltw.com.pl, tel. +48 22 751 25 18 Drodzy komentatorzy, na tej stronie zwalczam przejawy braku szacunku dla bliźniego. Szacunek jest ważny skoro nie umiemy kochać. Myślenie grupowe i partyjnictwo - niemile widziane. Zapraszam wszystkich z ambicjami do suwerenności. Arnold i Polinezja Etiopskie drogi: Odcinek 1 Odcinek 2 Odcinek 3 Odcinek 4 Odcinek 5 Odcinek 6 Odcinek 7 Odcinek 8 Odcinek 9 Odcinek 10 Odcinek 11 Odcinek 12 Odcinek 13 Odcinek 14 Odcinek 15 Odcinek 16 Odcinek 17 Odcinek 18 Odcinek 19 Filipiny: Ania i Józef, czyli seks w małe wiosce Grobowce z pełnym wyposażeniem Synkretyczny taksówkarz

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura