Rozdział 1 tu:http://prawdalezynawierzchu.salon24.pl/527834,strefa-ejlat-1
Rozdział 2 tu: http://prawdalezynawierzchu.salon24.pl/531080,strefa-ejlat-2
Rozdział 3 tu: http://prawdalezynawierzchu.salon24.pl/532261,strefa-ejlat-3
Rozdział 4 tu: http://prawdalezynawierzchu.salon24.pl/533914,strefa-ejlat-4
Rozdział 5 tu:http://prawdalezynawierzchu.salon24.pl/535329,strefa-ejlat-5
Rozdział 6 tu:http://prawdalezynawierzchu.salon24.pl/537104,strefa-ejlat-6
Rozdział 7 tu: http://prawdalezynawierzchu.salon24.pl/538705,strefa-ejlat-7
Rozdział 8 tu: http://prawdalezynawierzchu.salon24.pl/540450,strefa-ejlat-8
(9)
W lobby Hiltonu-Taba człowiek w fioletowym smokingu skończył grać na białym fortepianie nostalgiczne standardy Franka Sinatry i stojące przy wejściu metrowe posążki bachusków na amforach, z gronami winnymi we włosach, obwieszone były minidyskami, mikrofonami z kolorowymi „kostkami” i aparatami fotograficznymi na wzorzystych paskach. Chude kobitki skrzeczały coś w mikrofon, że Izrael jest krajem jednego miasta, Tel Awiwu, który też zresztą wyrósł w sercu pustyni. Znałem tam paru ludzi, więc ciągle się pytali co słychać i nie mogłem spokojnie wypić piwa.
Zewsząd dzwoniły jakieś komóry i wszyscy mówili sobie po imieniu - tajski barman puścił kompakt z Pavarottim. Wydało mi się nagle, że siedzę w knajpie z fajnym widokiem na góry i morze, i kolarze zjeżdżają serpentyną na zboczu, gdzie stoją przyczepy kempingowe na rżysku dochodzącym do samej szosy. Pękate flachy Chianti w koszu jak bocianie gniazdo i kwiaty w cynkowanych wiadrach pod pięknym starym żyrandolem; białe i czarne futra przy wejściu na wieszaku za moimi plecami i przez witrażowe okna obrośnięte dzikim winem widziałem przelatujące obok mewy.
Przypomniałem sobie teraz, jak przed wojną w Iraku antyglobaliści w Europie wciąż pieprzyli, że Izrael jest najbardziej rasistowskim krajem świata, a „Dablju” Bush wraz z całą rodziną - głównym zagrożeniem dla pokoju. „Syberyjska zima” we Francji; misja ostatniej szansy szefów obserwatorów rozbrojeniowych ONZ, Hansa Blixa i Mohameda ElBaradeia w Bagdadzie. W telewizorach cienka warstewka śniegu na Akropolu, kwartet smyczkowy z podkładem techno, zamarznięte fontanny w Paryżu i Jacques Chirac tłumaczący komuś, że antysemitów zwalcza w Internecie.
Czerstwy dziadek z bobasowatym ryjem, w zielonym kombinezonie i grubym białym golfie, narzekał coś w świeżo odmalowanej na niebiesko blaszance2CV - że „Amerykanie przestali kupować francuskie wina, a ich arogancja jest „gorsza niż Saddama Husajna”. W pewnym momencie żywe tarcze zaczęły spieprzać londyńskimi piętrusami z Iraku, a „przydzielony” do 7. dywizji pancernej Walter Rodgers z CNN zaczął nadawać nonstop przez wideofon z czołgu Abrams prującego na Bagdad.
No więc niewiele tak naprawdę wynikało z tych przekazów poza fajnie rozedrganymi, skaczącymi i falującymi, obrazkami; najlepiej relacjonowana wojna od czasów Flawiusza- pomyślałem i złachmaniony szczerbaty dziadek w trepach i kefiji, z dwururką bez paska, skakał jak opętany na trawie dookoła szturmowego helikopteraApache z pełnym wyposażeniem, a kabotyn w czarnym bereciku, iracki min. informacji Mohammad As-Sahaf pieprzył w mikrofony, zza których ledwo go było widać, że 75-letni fellah spod Karbali zestrzelił najnowocześniejszy śmigłowiec świata.
W Hiltonie-Taba na dole grała teraz mieszana kapela cygańsko-hinduska: faceci w różowych turbanach i szarawarach z fletami; akordeon i sitar na przemian i łysy połykacz ognia w koszulce z gwiazdkami, któremu nie wszystko wychodziło. Perkusista w t-shircie miał odwrócona myszkę Mickie z opalizującą tęczą na rękawie i majtał mu się w uchu kolczyk w kształcie kotwicy. No więc potem połykacz ognia, któremu nie wszystko wychodziło, odlewał się ostro w pisuar, drąc mordę w małe niebieskie telefonino i do sracza filtrowały się tylko zwiewne dźwięki fletów.
Na kamienistej plaży w Tabie wiał dość silny wiatr, ale w zatoczce były niskie fale i jacyś ludzie spali objęci pod brezentem przypiętym do starego forda transita. Fajnie opalone i nagie do połowy Holenderki latały na dechach z żaglem i na brzegu stało parę wozów campingowych z antenami satelitarnymi na dachach. No wiec w tym momencie najbardziej spodobało mi się wysokie niebo nad plażą i cholerne komóry wydzwaniały zewsząd arie Mozarta i Bizeta i Love Me Do Beatlesów, ale poza tym wszystko było jak dawniej- z tym całym poczuciem krańca ziemi.
No więc wtenczas jak jechaliśmy do Taby z Izą, patrzyłem na nią z coraz większym spokojem- na jej lekko drgające, piękne ramię i pierś, gdy dopieszczała mnie w samochodzie i jechaliśmy z 10 metrów na minutę po cieniach palm; próbujesz się we mnie zakochać- powiedziała.
- Wydaje mi się ważne nie tracić czasu – powiedziałem.
- Cholera - powiedziała. - Boję się wiązać z tobą.
- Można to i tak określić – powiedziałem.
- Czekam z tęsknotą - powiedziała dziewczyna.
- Niezła zabawa jest z nami – powiedziałem.
No więc potem na górze w hotelu patrzyła na mnie w milczeniu i wyciągnąłem rękę, żeby odsłonić jej piersi, a ona siedziała na łóżku bez ruchu. Dziewczyna o jasnych włosach i pięknej twarzy- z tą jakby uległością śledziła każdy mój ruch i zaczęła robić to obiema rękami, wpatrując się we mnie nieruchomo, i potem robiła to ustami. Nie odzywaliśmy się do siebie, spleceni rękami i nogami i tarzaliśmy się po szerokim łożu, i coś samo się w niej uśmiechało, gdy w nią wchodziłem, napierając powoli i rozkładając ciężar ciała, aż w końcu usłyszałem zduszony krzyk.
- Dlaczego jestem smutna, czy coś się stało?- spytała później.
- Na wszelki wypadek smutno ci się zrobiło – powiedziałem.
- Nie było znowu tak fantastycznie - powiedziała Iza.
- Chyba nie - powiedziałem bez gniewu.
- Jakoś tak długo na ciebie czekałam – powiedziała.
- Odkryłem w sobie żyłkę pustelnika – powiedziałem.
- Całkiem zadowolona od ciebie wychodzę - powiedziała już w drzwiach, a jeszcze potem przysłała esemesa: chcę znowu do łóżeczka.
Na plaży wskoczyłem teraz na niebieski dmuchany materac, który był przezroczysty i złożony jak fotel, że mogłeś w nim siedzieć na wodzie i nisko nade mną przelatywały niewielkie ptaki z żółtymi koronkami, jak kiedyś na skraju pustyni, gdy budziłeś się rano w śpiworze i gorący wiatr przynosił spazmatyczne wycie muezinów. Wojskowy byt określany zmegafonizowanym wyciem Allah Akbar i rżeniem znarowionego osła; zdziczałe psy knaanejskie przełaziły ciągle przez ogrodzenie z czujnikami elektronicznymi i robiły nam fałszywe alarmy w Rafah po nocy.
Piesze i zmotoryzowane patrole na okrągło; granica między strefą Gazy a Egiptem przecinała Rafah w połowie jak Mur Berliński i od rana odświętnie ubrani Palestyńczycy, całymi rodzinami, przekrzykiwali się z obu stron cholernego ogrodzenia, i białe latawce wisiały wszędzie na drutach jak nietoperze. Dwa razy dziennie tankowaliśmy jeepy z metalowych beczek i ciągnęliśmy zwoje kolczastego drutu za sobą, żeby zatrzeć stare ślady na piaszczystym pasie wzdłuż zasieków granicznych, i zawsze nad ranem wielkie szczury uciekały z piskiem spod kół jeepa na plaży.
Wieczorami wiatr przynosił spazmatyczne wycie muezinów i po drugiej stronie granicy egipscy żołnierze w białych mundurach walili łbami w stronę Mekki, i potem przeskakiwali w nocne czarne mundury, i patrolowali pieszo tereny wzdłuż ogrodzenia. Ich oficerowie urzędowali w białym kontenerze z flagą na maszcie i przepuszczali przemytników podziemnymi tunelami na naszą stronę; prawie co noc nielegalne przekroczenia granicy, mimo ogrodzenia z czujnikami elektronicznymi i skrzyżowanych w ciemnościach smug reflektorów lotniczych z wieżyczek strażniczych.
Pomalowana na brązowo pancerna wieżyczka strażnicza miała dwa podesty połączone żelaznymi drabinkami i wyglądała jak machina oblężnicza, i siedząc na górze, czułeś jak cała chodzi na wietrze. Pod szarpiącą flagą miałeś uczucie, że nad tobą pracuje wiatr i były sprawy jakby z nocnych rejsów kiedyś w Polsce, gdy nad tobą w ciemnościach ciągnęły szmaty. W konarach rosnącego obok wielkiego eukaliptusa mieszkały sowy, które latały za tobą w nocy po wieży strażniczej i odpieprzyły się dopiero, gdy oślepiałeś je reflektorem-szperaczem.
„Nocnym jeepem” patrolowym przywoziliśmy sobie ryby z palestyńskich kutrów rybackich i smażyliśmy je na węglu drzewnym, a kartofle piekliśmy na małych ogniskach z drewien wyrzucanych przez morze. Chmary much nie dawały ci spać za dnia i próbowałeś kimać na składanym łóżku z moskitierą w cieniu eukaliptusa, bo metalowa wieża nagrzewała się cholernie od słońca i trzymaliśmy sabres (owoce kaktusa) w metalowej skrzyni z lodem; ale najgorsze były zawsze zmęczenie, samotność i poczucie bezsensu.
W ciemnościach nad ranem dzikie psy knaanejskie gryzły się na torach dawnej tureckiej kolei i na peronie zarośniętego krzakami dworca w Chan -Junes graliśmy w nogę z miejscowymi bachorami. Przejazdy jeepem wzdłuż nasypu kolejowego - liczyłeś dni do końca tej zabawy, szukając pomysłów na samotność i w ostatnim tygodniu służby czułeś w kościach każdy następny patrol. Spasione szczury polowały na koty i wiatr od morza szarpał białymi latawcami na drutach trakcyjnych, i któregoś świtu fale wyrzuciły na plażę dętkę samochodową wypełnioną haszem.
Wieczorny ogląd wideo na rampie betonowej rudery, gdzie mieliśmy punkt dowodzenia i były warty na dachu na wprost niskiego minaretu z zielonymi neonówkami i przestrzelonymi głośnikami. Księżyc podświetlał witrażowe okna meczetu i grona dojrzałych winogron wisiały nad wejściową alejka, i wiatr targał białe galabije klęczących na ziemi fellahów. No i pamiętam, jak wycie Allah Akbar rezonowało w pustym dziedzińcu i kiedyś Sztajner podmienił im kasetę muezina na inną z klezmerami grającymi chasydzkie melodyjki, choć ja proponowałem Czerwone Gitary.
Leniwe rozmowy o kobietach przebijane terkotem krótkofalówek w cieniu eukaliptusów i z chwiejnym cieniem anteny (radio polowe na plecach) dryblowałeś po obozie uchodźców Chan-Junes. Rozpalone do białości końskie muchy nad ściekami i kupy gnijących śmieci i odpadków w parterowych zaułkach. W smrodzie oślego łajna sprzedawali arbuzy na nasypie kolejowym, gdzie pasły się chude wielbłądy i Beduinki w czarnych zawojach pędziły owce i kozy po torach koło zardzewiałego semafora.
Nieruchome powietrze miedzy ruderami z pustaków, azbestu i falistej blachy i bose dzieciaki latały za nami z białymi latawcami na krótkich sznurkach; odpoczynek na wieży ciśnień, gdzie nikt nie mógł obrzucić cię granatami i stary Arab przynosił mocną i słodką herbatę z zielonymi listkami mięty spod remizy obok. Miałeś widok na kilka szkół, piaszczyste boisko i baraki UNRWA z niebieskimi flagami i egipska Um-Kul-Tum śpiewała w gorącym wietrze z gajów pomarańczowych, i potem na kwaterze w klimatyzowanym Cadillaku Sztajnera słuchaliśmy nagrań z lat 60.
A kiedyś w nocy osaczyliśmy jeepami przemytników koło granicy z Egiptem i udało im się uciec w ciemnościach, więc złapaliśmy tylko chudego wielbłąda z ładunkiem 150 kg marihuany. No i napatoczyła się jedna z tych reporterek-barrakud z USA, co wrzeszczą przez satelitę na żywca ze strefy wojennej: z jednej strony ślepego zaułka krew płynie strumieniami - z drugiej murzyńskie dzieci z plecaczkami spokojnie idą do szkoły. Ale nie mogła trafić żadnegoscoopa, odkąd mąż po pijaku strzelił jej bachora w służbowym mieszkaniu z perskimi dywanami, wychodzącym na Sekwanę.
No więc w Paryżu powielali dzieło tworzenia; knajpa Closerie des Lilas, gdzie kiedyś przesiadywał Hemingway; wiktoriańskie lalki w koronkach i koryto z czasów Wielkiej Rewolucji na podwórku - spadochroniarze w reklamowych kombinezonach o mało nie przewalili im kielichów z szampanem na kortach Roland Garros. - Jestem spełnioną matką małego człowieka, który jest strasznie fajny i tylko trochę mi żal, że niedługo dorośnie i nie będzie już taki mały - powtarzała facetka w kurtce khaki.
No więc bankietowaliśmy na wieży strażniczej z tą barrakudą; piweczka prosto z lodu i egipskie krewetki smażone na boczku - kobitka w wojskowej kurtce opowiadała, że ostatnio w Paryżu miała słabość do pięknej porcelany i czterech negrów-barmanów z Ritza zawsze nad ranem odprowadzało ją do taryfy. Tylko, że dobijali nas jacyś oficerowie z MFO, który całą noc jeździli białymi jeepami po pustyni, wyjąc przez głośniki z radości, że ich słoneczny archipelag Fidżi został właśnie 160. członkiem UNESCO.
No wiec teraz przy barze Szulc zaczął nagle opowiadać, że kiedyś w Cedecie schody ruchome były węższe na wyższych piętrach i jak się człowiekowi chciało, to stopował cały ten skłębiony tłum na schodach, wciskając jeden mały czerwony guziczek na dole, i człowiek miał wtedy najwyżej z siedem lat, ale radochę to miał jak całkiem duży człowiek.
- Dziecięciem nieletnim będąc, najlepiej lubiłem na śniadanie zagrychy do siwuchy - powiedział teraz Max przy barze. No i zaraz zaczął opowiadać, jak kiedyś niebieski pekaes zderzył się z wiejskim motocyklistą, który zniknął i znaleźli tylko rozwalony motor WSK i kask w rowie. Wiec szukali dalej w zbożu i po godzinie okazało się, że motorman łaził razem z nimi, szukając samego siebie i to był efekt szoku powypadkowego.
- Wysublimowany socreal- powiedział Szulc
- Pamiętacieśledzika po grecku?- spytałem.
- Lokalsom na wyspie Kos tylko gały wyłaziły, jak narąbani szukaliśmy wszędzie po tawernach śledzika po grecku - powiedział Max i znowu zrobiło się tłoczno od kamer i mikrofonów, i jacyś ochroniarze z torbami popcornu skarżyli się, że flesze i oświetlacze przeszkadzają im pracować. Wysoki korespondent torował sobie drogę do baru przy pomocy czerwonej kostki z mikrofonem i potem robił wywiad z dużo niższym i mocno opalonym facetem w lenonkach i kowbojskim kapeluszu, stojącym na metalowej skrzynce, żeby kamera mogła filmować twarze na jednej wysokości.
Fotoreporter w szortach strzelił im fleszem w oczy i facet w kapeluszu i kraciastej koszuli z rękawami obciętymi u nasady mówił, że poszerzyli ejlackie lotnisko kosztem północnej szosy wlotowej do miasta, żeby Boeingi 737 i 757 mogły lądować z turystami w samym środku miasta. No i potem zaczął narzekać, że boisko do piłki nożnej musieli już z parę razy przenosić, bo najpierw zbudowali centrum handlowe, a potem rozbudowali szkołę, i na trzecim miejscu ziemia okazała się tak zasolona, że w 40-stopniowym upale opary przesłaniały piłkę, i wszystkich oczy piekły.
Jakieś powtórki z meczów na Eurosporcie: Panathinaikos i Borussia Moenchengladbach; szkopy chcą wznowić produkcję trabantów, żeby je wciskać Murzynom w Afryce - powiedział Max, pokazując w laptopie zdjęcie pomnika z trabantem na słupie, na którym wiosną wyrosło jeszcze bocianie gniazdo. No więc opowiedziałem kolegom z Polandu, że jeszcze do 1975. roku w Izraelu produkowano samochody marki Susita, które były podobne do trabantów i miały karoserie z fiberglasu, będące ulubionym przysmakiem beduińskich wielbłądów na pustyni Synaj i pod Ejlatem.
- Jak takaSusita rozkraczyła się na pustyni, to zawsze potem miałeś nadgryzione błotniki, ze śladami wielbłądzich zębów – powiedziałem.
- Skąd wiadomo, że wielbłądzich?- powiedział Max.
- To wiedza zbiorowa w Izraelu – powiedziałem.
- Się wielbłądy ucieszą w Afryce- powiedział Max.
- Na trabantach połamią se zęby- powiedział Szulc.
- Gdybym mógł wybierać, to nie wiem – powiedziałem.
- Gdyby miała babcia wąsy - powiedział Szulc.
- W Izraelu się mówi, miała wrotki - powiedziałem.
- A jak się mówi zima zaskoczyła drogowców- spytał.
No więc już potem, gdy poszedłem do pokoju, żeby nadać jakąś depeszkę, zobaczyłem na tarasie piętro niżej, jak tleniona kurwa w butach z przezroczystym obcasem urzęduje między nogami faceta w kowbojskim kapeluszu, ubranego teraz w czarne kimono z błyszczącym smokiem. Robiła mu to z cmokaniem i potem ładował ją na stojąco od tyłu, a ona powiewała jasną grzywą w słońcu nad balustradą. W pewnym momencie podniosła głowę, trzymając go jedną ręką za jaja i jakieś dzieciaki z tarasu nade mną jeździły po nich czerwoną plamką z lasera-zabawki.
CDN