(Rozdział 1 tu:http://prawdalezynawierzchu.salon24.pl/527834,strefa-ejlat-1
Rozdział 2 tu: http://prawdalezynawierzchu.salon24.pl/531080,strefa-ejlat-2
Rozdział 3 tu: http://prawdalezynawierzchu.salon24.pl/532261,strefa-ejlat-3
Rozdział 4 tu: http://prawdalezynawierzchu.salon24.pl/533914,strefa-ejlat-4
Rozdział 5 tu: http://prawdalezynawierzchu.salon24.pl/535329,strefa-ejlat-5
(6)
Na ostatniej zaporze izraelskiej przed enklawą Taba paru zarośniętych rezerwistów w adidasach i polowych mundurach, smażyło steki na węglach i poczułem zapach mocnej beduińskiej kawy z kardamonem. Stado gawronów zerwało się z reklamowego billboarda z lodowcem, na którym odcisnęły się malejące ślady telefonów komórkowych i na plaży przy samej wodzie dzieci budowały zamek z piasku, żeby nad nim skakać z rozbiegu; wielkie kundle, którym zdawało się wciąż, że są szczeniakami, latały naokoło, odpryskując się pokracznie na podwójne mury obronne z fosą.
No więc przypomniałem sobie, jak kiedyś w trzeci czwartek listopada odbyło się wesele Rafi Nelsona w barze Papa Leon - w „wiosce rybackiej” nad Morzem Czerwonym - gdzie drewniane stoły posypali piaskiem i przystroili strusimi piórami przypominającymi miniaturowe palmy. Złopaliśmy wtenczas do rana sikacza beaujolais nouveau, którego transport przyleciał specjalnym jumbo-jetem, który musieli skierować na wojskowe lotnisko Uwda pod Ejlatem, bo w mieście był za krótki pas startowy.
Wznosiliśmy toasty ku czci pierwszego kominka nad Morzem Czerwonym i szkieletu ryby-miecz i wyszczerzonej szczęki rekina i wypchanej małpy z kuflem piwa nad barem, i szklanki wrzucaliśmy do morza. No i potem w pierwszym słońcu jedliśmy rękami ryby smażone na węglach, no i przypomniałem sobie teraz, jak potem jeszcze z dobrych parę lat najbardziej lubiłem „przechodnie” bary nadmorskie, przez które przelatują bezdomne psy i nagie do połowy dziewczyny na haju w fosforyzujących podkolanówkach, ze słuchaweczkami w uszach.
Ale teraz znowu zacząłem myśleć o jakimś wojsku i przypomniałem sobie, jak kiedyś w ulewnym deszczu przejmowaliśmy odcinek „Jerycho-Sodoma”. Przestrzeliwaliśmy broń na kamienistej łące w pojordańskim obozie wojskowym w kotlinie, gdzie bunkry wkopane były w ziemię jak jaskinie i w gęstniejącym mroku widziałeś tylko świetliste smugi strzałów nad ciemnozieloną trawą; i potem w nocy przestało padać, i staliśmy na wilgotnej łące, czując na twarzach ciepły wiatr znad Morza Martwego.
O świcie jechaliśmy jeepem wzdłuż górskiego potoku, który był obrośnięty palmami i na nizinie przechodził w leniwą strugę, z której Beduinki czerpały wodę skórzanymi workami i objuczały nimi osły. Wszędzie dokoła Jerycha w porze deszczowej płynęły jakieś strumienie i przez parę dni na wielu drogach występowało błoto; ale potem w Dolinie Jordanu buchnęła wiosna i na zboczach gór widziałeś kwitnące drzewka oliwne i pełno czerwonych kwiatów podobnych do maków między bazaltowymi skałami.
W Jerychu kwaterowaliśmy w poangielskim forcie policyjnym Taggart z odkrytym basenem i starą londyńską czerwoną budką telefoniczną, z której zawsze tłum rezerwistów dzwonił do domów. Na przelotowej szosie - w najstarszym mieście świata - kupowaliśmy bryndzę, mięso na steki i węgiel drzewny. Przed ogrodowymi knajpami - bose palestyńskie dzieci wyciągały ręce po drobniaki i pod stropami sklepów wisiały naręcza bananów, pomarańcze w wielkich siatkach i wiklinowe kołyski.
To właśnie na tej szosie pełnej zapachu siana i gajów cytrusowych, lawirując odkrytym jeepem miedzy wózkami ciągniętymi przez osły, widywaliśmy Araba na czworakach w kurzu drogi, jak czołgał się wzdłuż opuszczonego obozu uchodźców Ein-el-Sultan na zboczu góry (miasteczko lepianek z otworami za miast drzwi i okien). Widywaliśmy go też nocami na polnej drodze koło ruin starożytnej synagogi, gdzie była mozaika podłogowa z napisem Szalom al’Israel i z paręnaście lat później Palestyńczycy spalili wiatę nad tym sanktuarium w ramach tej swojej intifady.
Ostatnia godzina patrolu była zawsze najgorsza i wolno „na jedynce” wracaliście do Jerycha i wstępowaliście do piekarni, gdzie kupowaliście pity prosto z pieca (pszenne okrągłe placki puste w środku). Robiło się coraz jaśniej i zrywał się wiatr, i prawie cała noc nie wychodziłeś z wozu; w cholernej jasności powietrza widziałeś blade zmęczone twarze chłopaków i zdejmowaliście mokre od rosy hełmy i żarliście gorące pity, grzejąc sobie na nich ręce, i to były całkiem niezłe chwile w twoim życiu.
Wschodzące słońce czyniło przestrzeń coraz większą i pierwsze traktory pojawiały się na szosie numer 90 przecinającej Dolinę Jordanu, i dalej za miasteczkiem Beit-Szaan zaczynały falować stawy rybne, i stada mew odlatywały w stronę jeziora Genezaret. A kiedyś przysnęliśmy w jeepie, czekając aż nas zmienią po całonocnym patrolu, i jakaś krowa zaczęła lizać Kalimera po gębie, i tak się wystraszył, że władował jej z pół magazynka ogniem ciągłym, i musieliśmy potem odkupić krowę Arabowi na motorze z rozwalonym reflektorem zwisającym na przewodach.
Nieraz w prześwietlonych tumanach kurzu na górskiej trasie było tak, jakbyś tracił panowanie nad kierownicą; kontrolowany obsuw wyboistym szlakiem patrolowym w dół do kryptodepresji Morza Martwego; ostre kontury skał - lawiny kamieni na urwiskach- rozwiane korony palm; zasieki graniczne, wysunięte punkty obserwacyjne. A nieraz przy pełnym księżycu jeździliśmy na wygaszonych światłach i świerszcze grały po ciemku na wysokości twarzy i w dole widziałeś rzędy świateł na równinie.
No wiec w jednym z wąwozów w tej okolicy Beduin szukał zbłąkanej kozy w połowie XX wieku i znalazł w skalnej grocie starohebrajskie rękopisy na skórze (nazwane potem Zwojami z Qumran), które chciał opylić szewcowi na sandały. Zapisy okazały się sensacją, bo pochodziły z czasów Chrystusa i zrobili je Żydzi-esseńczycy, którzy czekali na Mesjasza i odmawiali sobie prawa do seksu, ale ostatnio w pobliskich grotach archeolodzy odkopali też kościotrupy rozłożystych kobitek, co mogło też świadczyć o tym, że w wąwozie Qumran była kiedyś biblijna Gomora.
W kurorcie Ein-Bokek było pełno niemieckich wycieczek i urzędowałeś parę dni na dachu hotelu Lot w cieniu satelitarnej anteny, i lornetowałeś wody Morza Martwego, przez które przebiega granica izraelsko-jordańską. Kiedyś w nocy jakichś chasydów w futrzanych czapach, kapotach i białych pończochach zniosło na środek tego słonego bajora i ledwo ich odłowili wojskowym helikopterem w smudze księżycowej, i potem rano widziałem, jak odwracali oczy od umazanych błotem, oganiających się od much półnagich dziewczyn na kamienistej plaży pod niebem.
Chmary much i komarów luzowały się nawzajem o wschodzie i zachodzie słońca i rano na wietrze z kanionów Sodomy - w najniższym miejscu świata- robiliśmy steki na węglu drzewnym albo zamawialiśmy śniadanie w barze hotelowym. Arabski kelner przynosił nam na dach cappuccino i croissants i podłączaliśmy się biało-czarnym telewizorkiem do anteny, i oglądaliśmy stare westerny i sagi samurajskie na szwabskim dubbingu, i Kalimero- agent ubezpieczeniowy w cywilu - łaził z prywatnym pistoletem z kulami dum-dum, i chciał każdemu wyrobić polisę na życie.
Szedłem teraz w stronę dawnej wioski Nelsona i znowu zobaczyłem, że ze szczytu nagiego skalistego pagórka ktoś podpieprzył złotego cielca i zostały tylko nędzne resztki pokurczowatego posągu Mojżesza. Za to na jednym z mniejszych, gontowych dachów dawnej wioski zobaczyłem żelaznego orła, który też był kiedyś całkiem niezłym znakiem firmowym tego miejsca i ciepły wiatr wiał miedzy prześwietlonymi słońcem palmami, a ja szedłem środkiem pustej plaży, czując ten wiatr na nogach.
Egipski kelner w czerwonej kamizeli żalił się kierownikowi w fezie, że pijane Holenderki wywalały puszki po Amstelu przez okna w nocy i zarzygały mu całą werandę w „apartamencie nowożeńców”. No więc w ten piękny sposób Egipcjanie nazywali teraz dawną metę Rafi Nelsona- przylegającą od tyłu do baru Papa Leon - i tylko etosowy numer 1133 zostawili na drzwiach ze stylizowaną mosiężną klamką. Nadspodziewanie miły głos digitalny powiedział coś po francusku z silnym arabskim akcentem przez głośniki zamontowane na pagórku z resztkami posągu Mojżesza.
Na krótkim drewnianym pomoście z dzwonem na końcu paru reporterów siedziało na niebieskich i czerwonych plastikowych krzesłach, z nogami na barierce i mieli przytroczone do pasków butelki wody mineralnej w spłowiałych futerałach jakby od harcerskich manierek. „Te krzesełka i butelki wymyślili dopiero w latach 90. XX stulecia”- powiedzialem sobie wyciągając flachę z wodą San Benedetto z przeszklonej lodówki z czerwonym świetlnym napisem Coca Cola; to jakby inny problem - pomyślałem.
Najdziwniejsze było to, że ten dzwon na końcu pomostu wciąż nie miał serca w środku, tak samo jak wtenczas, gdy półnagie Szwedki waliły w niego wielką chochlą, zwołując przyjaciół baru na hamburgery z frytkami i przychodziła słynna suka Rafi Nelsona, która była skuzynowana z wilczurem egipskiego oficera łącznikowego Nagiba. Przypomniałem sobie teraz, jak wąsaty Nagib siadywał rano w wyprasowanej pasiastej piżamie przed barakiem i jeden ordynans pucował mu oficerki, a drugi karmił z ręki tego pieska z wilczym ryjem.
No wiec myślałem teraz znowu o tym, jak z ostatniej zapory wojskowej przed Tabą przepływaliśmy do wioski Rafi Nelsona i kiedyś rano przed weekendem Sztajner w polowym mundurze wskoczył po pijaku na wypełnioną skalistymi odłamkami metalową beczkę z napisem Gwul lefanecha (granica przed Tobą) i zaczął kręcić korbą syreny alarmowej we mgle. Jadące na Synaj samochody wpadały na siebie, hamując ostro na zakręcie i któryś z kierowców zaczął wrzeszczeć, że przez takie numery wybuchają wojny światowe, i cały czas słyszałeś wycie tej syreny poprzez szum morza.
O mały włos byłby incydent międzynarodowy i zobaczyłem długie światła egipskiego gazika, którym Nagib w kurtce od piżamy o mało nie rozjechał arabskiej wycieczki z Nazaretu, która nuciła hymn Fatah Biladi-Biladi przy dogasającym ognisku na plaży. Facet w szortach i z cygarem utknął w drodze na wielbłąda i Beduin czekał, żeby go strzelić z flesza, i potem zrobili wybory miss Sonesty, i z dyskoteki „Koniec Świata” nad basenem leciało na okrągło Don’t warry, be happy, i trzy grube facetki z płetwami prosiły mnie, żeby im posędziować w zawodach pływackich.
Max z rudoblond kitką i cygarem w pysku pływał teraz pieskiem w basenie z weneckim mostkiem i wyglądał jakby zyskał mądrość pustelników. Kibicowały mu pyzate gówniary z Nowej Zelandii i dwie grubawe stare hipiski, które udawały że nie chcą siedzieć w cieniu pod parasolami, choć i tak widać było po nich wyraźnie, że nie lubią słońca. Barman w białym uniformie ze sznurami funkcyjnymi przyniósł im drinki w kielichach z czarnymi nóżkami i te gówniary i stare hipiski miały ze sobą coś wspólnego: fioletowe chustki indyjskie z wyłażącymi srebrnymi nitkami.
W telewizorni jakieś powtórki z piętrusami z napisami Not in our name, którymi grupa porąbanych antyglobalistów przed wojną dojechała do Bagdadu, żeby robić za żywe tarcze; za jaja na palmach powiesić tych pacyfoli - usłyszałem gdzieś za sobą głos Maksia i Bill Clinton z wypiekami na twarzy tłumaczył, że Dablju Bush miał racje, obalając okrutny reżim Saddama. Nagle jakby bicie tam-tamów w wirtualnej metropolii i dudnienie bębnów w ciemności - Stonesi na żywca z albumem Forty Licks.
Wycie z gwizdami w prześwietlonych kłębach dymu i Mick Jagger na czarnej scenie przypominającej Sixties, zerwał z siebie złociste wdzianko; jak kiedyś w Kongresowej, gdy cisnął w tłum srebrną marynarkę, z której po chwili nie została nawet nitka - pomyślałem. Na telebimach pobrużdżone i powiększone mordy Stonesów i w telewizorze na basenie Bill Gates - z tą swoją gębą gamonia - pieprzył coś, że dekada digitalna dopiero startuje; gazetkę w sraczu też pewnie czyta z laptopa - powiedział Max.
W lobby Szulc poświęcał się spokojnie zajęciom przy barze, opowiadając znowu, jak siedział wtenczas w Wiedniu, żeby zarobić parę szylingów i o tej dziewczynie w Warszawie, co w największym tłumie wychwytywała mu fiuta przez spodnie, ale potem rozpłynęła się gdzieś w czasie i przestrzeni. - No, wielka miłość, kurwa - mówił Szulc. - Kilka wolnych dni, pusto po drodze, prawie żadnego ruchu; przysypiasz w cieniu; nagle w nocy budzisz się zlany zimnym potem jak w horrorze i ktoś dzwoni: chodź do mnie, chodź; już okropnie tęsknie; chodź do mnie już; ja bardzo proszę.
Chuda kobitka z przekłutym nosem i całkiem rozumną twarzą, na stołku w rogu baru, wściekała się na Francuzów, że masowo wyjechali na wakacje, pozostawiając własnym losom starych ludzi, których 15 tysięcy zmarło wskutek upałów, i grabarze teraz nie nadążali z pochówkiem. Zobaczyłem w telewizorze jakieś powtórki sprzed paru lat z konferencją prasową w Białym Domu z okazji opracowania mapy ludzkich genów. - Uczymy się języka, w którym Bóg stworzył życie...To zrewolucjonizuje leczenie chorób trapiących ludzkość - mówił wyluzowany Bill Clinton.
- To co, nie będzie więcej pedałów? - spytał Max.
- Będą same piękne, mądre i dobre kobiety - powiedziałem.
- Jak u Sokratesa - powiedział kolega Szulc.
- Jesteśmy skazane na sukces - powiedziała Iza.
- Magia damskiej rączki - powiedział Szulc.
- Lubię, jak kobitki przykładają się do tego - powiedział Max.
- A jak to się przekłada na życie? - spytała Iza.
- Nie wstydzić się pieścić penisa - powiedział Szulc.
No więc potem kolega Szulc, który jakby się wyluzował, powiedział, że jakiś czas temu usłyszał w telewizorze pomysł, który go całkiem powalił na ziemię: Rosjanie chcą sklonować mamuta.
- Zmierzamy do sukcesu - powiedziała Iza.
- Magia kruchej rączki - powiedział Szulc.
- Łaski dla starego kruka - powiedział Max.
- Stella całkiem dobrze nam robi - powiedział Maksio i zobaczyłem, że koledzy mają regularne uśmiechy na gębach.
- Ci dwaj są nie do ruszenia - powiedziała.
- Zadowolone mordy kolegów – powiedziałem.
- Stella okropnie im robi - powiedziała Iza.
- Jest parę gatunków Stelli - powiedzialem patrząc na Szulca, który musiał znowu napić się tego oleistego świństwa.
- Szulc chciał się ze mną kochać - powiedziała.
- Chciał się w tobie zakochać - powiedziałem.
- Mówimy o czymś innym – powiedziała Iza.
No więc zacząłem spokojnie myśleć o czymś innym, ale w telewizorze na wysięgniku nad barem zobaczyłem Alberta Sordi w starym fiaciku topolino i czarno-białe fragmenty jego pierwszych filmów, i potem tłumy zziębniętych ludzi czekających na rzymskim Kapitolu, żeby przejść przed jego trumną. W Wenecji na festiwalu filmowym leciał jakiś benefis Woody Allena, który na konferencji prasowej znowu pieprzył głupoty o konflikcie bliskowschodnim i na szczęście były tam jeszcze jakieś fantastyczne migawki ze starych czarno- białych filmów Felliniego i Antonioniego.
- To piękne - powiedziała Iza i patrzyłem już dość długo na nią, bo myślałem tylko o tym, żeby ją chwycić za pięknie podaną do tyłu pupę, i miała pełne i zmysłowe usta, które zdawały się teraz rozsadzać całą jej twarz. No i miała fantastyczne piersi, że zobaczyłem, jak cholerna ręka sama zwija mi się w kulę na barze, i nagle wziąłem ją mocno za gołe ramiona, i przyciągnąłem do siebie; jakiś głupi jesteś - powiedziała cicho i przypomniałem sobie nagle, że kiedyś to już mówiła, ale chyba nie do mnie.
- Już to słyszałem – powiedziałem.
- Chyba nie rozumiem - powiedziała.
- To sposób na relaks – powiedziałem.
- To było niefajne - powiedziała Iza.
- Sam jestem ciekaw – powiedziałem.
- Może to i dobrze - powiedziała Iza.
- Iza - powiedziałem. - Spokojnie.
- Jestem zła, nie będę rozmawiać - powiedziała i zobaczyłem faceta z Polaroidem, w czerwonej bejsbolówce z ochraniaczem na szyję, strzelającego ludziom kolorowe portrety, które po minucie wyświetlały się na papierkach, ale jak machałeś papierkiem, to morda wyskakiwała z 30 sekund wcześniej.
CDN