Eli Barbur Eli Barbur
459
BLOG

STREFA EJLAT (5)

Eli Barbur Eli Barbur Kultura Obserwuj notkę 6

 Rozdział 1 tu:http://prawdalezynawierzchu.salon24.pl/527834,strefa-ejlat-

1

Rozdział 2 tu: http://prawdalezynawierzchu.salon24.pl/531080,strefa-ejlat-2

Rozdział 3 tu: http://prawdalezynawierzchu.salon24.pl/532261,strefa-ejlat-3

Rozdział 4 tu: http://prawdalezynawierzchu.salon24.pl/533914,strefa-ejlat-4

(5)

Rano leniwe śniadanko, z wyłączoną komórką, nie odsłuchując poczty; podwójna Lavazza i bagieta z łososiem z bufetu śniadaniowego, gdzie kelner z Hongkongu z białą maską chirurgiczną na pysku smażył jajecznicę z pomidorami na elektrycznej płycie i pyzate dziewczynki z Nowej Zelandii uczyły się od niego mówić „smacznego” po chińsku; man jung - powtarzały. W Tabie trwa nadal sympozjum, mające ustalić, czy po wojnie z Irakiem wzrosły jednak szanse na trwały pokój na Bliskim Wschodzie – powiedział Szulc w telefon satelitarny i zobaczyłem dwa kielichy z niedopitym truskawkowym koktajlem na obmurówce „grającej fontanny”.

- Trochę Zeppelinów od rana nie zawadzi - powiedział egipski didżej w lobby, ale ja przez moment myślałem inaczej; ludzie jak manekiny pod palmami przed wejściem i małolaty w jeansach z dziurami na kolanach słuchały jakiegoś cholernie ostrego rocka na trawniku, gdzie wirowały zraszacze, zderzające się co parę obrotów strugami wody w powietrzu, i w tym punkcie odbijało się słońce. Kobitka w telewizorze rozmawiała z premierem Arielem Szaronem, który głaskał żółte kurczaczki po łebkach i obierał mandarynki bez użycia noża na swojej farmie w Negewie na południu Izraela.

Zajechał błyszczący świeżo wymyty czarny van i Szimon Peres, wysiadając, odwrócił się lekko i skłonił głowę, żeby uniknąć fleszy, i w lobby leciał radosny utwor Boba Marleya I Shot The Sheriff. No więc potem przy barze hotelowym Papa Leon w Tabie pyzate nowozelandzkie dziewczynki klikały seryjne SMS-y na kolorowych komórkach, nie patrząc na klawisze, i jakaś stara hipiska w indyjskiej sukni opowiadała, jak na 200-letnim cmentarzu Pere-Lachaise zahaszowane małolaty pieprzą się na grobach - dookoła obłożonego kwiatami nagrobka Jima Morrisona.

Zobaczyłem korespondenta arabskiej satelitarnej telewizji al-Dżazira, jak robił stenda pod palmą, i co zaczynał nawijać do kamery, musiał powtarzać, bo mu wchodziła tamta ostra muzyczka z trawnika. No i potem na szosie nadmorskiej w kierunku na Ejlat niskie słońce prześwietlało samochody na przestrzał, a twarze kierowców odbijały się wyraźnie w bocznych lusterkach, że zdawało się jakby wystawiali łby na zewnątrz.

W mieście na świeżo wysprzątanej stacji benzynowej - koło terminalu lotniska z wyblakłym rękawem szarpiącym na wietrze - dudniło ostro niemieckie techno i kupiłem gazetę Jedijot Achronot, i chciałem wstąpić do Lejba na piwo, ale nie otworzył jeszcze swojej mrocznej jamy. Na nabrzeżu z 5-gwiazdkowymi hoteliskami z widokiem na zatokę grali już jakiś celtycki etnojazzik, przerywany salwami oklasków pod palmami i ludzie ustawiali się grzecznie w kolejkach po piwo w barkach ze słomianymi parasolami; wszystko jest zupełnie nieźle - powiedziałem sobie.

Jakiś duży bezdomny pies z długą skudloną sierścią wył z żałości nad morzem i między jednym i drugim skowytem ziewał szeroko z odgłosem, jaki robią stare drzwi na zardzewiałych zawiasach; zatkałem uszy na moment i zobaczyłem cień człowieka na motolotni przelatujący bezgłośnie po żółtawych skalistych wzgórzach. W przedniej szybie samochodu widać było skośne błyski słońca, które odbijały się też od oświetlonych na pomarańczowo hoteli z palmami i przypomniałem sobie, jak szliśmy tutaj wczoraj z Izą w nocy, i wielki księżyc odbijał się w zatoce.

Chłopak i dziewczyna obejmowali się, stojąc oparci plecami o samochód i potem zaczęli się całować, i parę metrów dalej jakiś bezdomny, z esowatym przedziałkiem pośrodku głowy dochodzącym do kołnierza i w spranym t-shircie z Franzem Kafką przepakowywał toboły ze starymi szmatami. Posłaniec z pizzerii Domino’s, ze skudlonym warkoczem wystającym spod kasku, zapalał vespę, popijając kolorowy jogurt na śniadanko, a jakiś piesek drapał się w rytmie krztuszącego się silnika.

Na kamienistej plaży grupy ludzi rozsiadały się blisko siebie, ale ciągle było pełno miejsca na tle żółtawych gór naokoło. Niezły koleś z brodą, w kamizelce ze wzorzystym przodem na gołe ciało, puszczał w zatoczce wielkiego czarnego latawca przypominającego skrzydło starego turbośmigłowca Dakota. No i potem znów widać było tylko szosę i wąskie pobocza w brudnym oparze burzy piaskowej; wiatr zwiewał kłęby piachu na asfalt i wielkie gawrony przelatywały nisko nad samochodami.

Słońce wydawało się chwilami całkiem niebieskie i odbijało się sinym neonem w przednich szybach samochodów, i potem takie samo odbicie zobaczyłem na plaży miedzy skałami. Morze falowało ciężko jak zwały rtęci i przypomniałem sobie, jak kiedyś w wojsku na Synaju mieliśmy punkt obserwacyjny w baraczku z namiotowym przedsionkiem, w którym urządziliśmy sobie kuchnię i nad wejściem rozpięliśmy sieć rybacką, która robiła za maskującą i cały czas słyszałeś huk morskich fal.

Ustawialiśmy na drodze zaporę z kolczatkami i lubiłem nieraz słuchać w środku dnia, jak Sztajner zagaduje w jidysz do Beduinów, którzy odpowiadali wrzaskami po arabsku, i zbieraliśmy dla nich zawsze suchy chleb wojskowy, który moczyli i dawali owcom do żarcia. Wiec nieraz na zaporze jak kopnąłeś w oponę rozklekotanej arabskiej ciężarowy z firankami w szoferce, spadało ze skrzyni parę arbuzów i przeszukiwaliśmy stare Peugeoty 404, którymi Beduini jeździli do roboty w Izraelu.

Pół kilometra dalej w stronę A-Tur był egipski punkt obserwacyjny i między nami był rejon demarkacyjny, i pamiętam jak w białych jedwabnych beduińskich kefijach na szyjach patrolowaliśmy jeepami wybrzeże. Albo lornetowaliśmy morze ze stanowiska ogniowego, z ciężkim karabinem maszynowym na trójnogu, półleżąc na wyrwanym siedzeniu samochodowym. No i nieraz wiatr smagał piachem po twarzy, jak kiedyś nad Bałtykiem z wydmami przy plaży, do której miałeś 2 minuty pieszo z kempingu i bełty smakowały zawsze najlepiej przy Czerwonych Gitarach.

Lornetowaliśmy też wybrzeże z wieży obserwacyjnej, na którą wchodziłeś po żelaznej drabince i wciągałeś się przez klapę w podłodze do obrotowej budki, skąd otwierał się widok na rozwalone molo z białymi grzywami fal i opuszczone miasteczko A-Tur, z uliczką schodzącą na plażę i klasztorem na wydmie. Stalowa wieża, którą nazywaliśmy AWACS chodziła na wietrze i z dołu słyszałeś beczenie owiec, a między wydmami bliżej morza był zielony parów i palmy, pod którymi koczowali Beduini.

W październiku był to kraj pełen babiego lata i kiedy wschodziło słońce, góry na horyzoncie miały różowy kolor, i budziłeś się z wściekle niebieskim morzem. Dwa razy dziennie, w porach odpływu i przypływu nad „miasteczkiem naftowym” pojawiał się helikopter amerykańskiego towarzystwa Neptun. Cień jego, z rosnącym warkotem na niskim pułapie, przelatywał nad zatoką z wrakami starych kutrów rybackich, skręcając w stronę widocznych z daleka platform wiertniczych na morzu.

Był to kraj pełen ciepłego wiatru, który przeganiał chmary końskich much za dnia i komarów nie dających nam spać po nocach, i stada bocianów przelatywały nad Kanałem Sueskim- w drodze z Afryki do Europy. Pod wieczór z klasztoru słychać było pianie kogutów i beczenie owiec i Beduinka w czarnym zawoju wychodziła przed bramę, i przykucnięta pod ścianą czekała na męża. Okiennice klasztoru były zabite hufnalami i klucz od kaplicy był u mnicha, którego nigdy nie widzieliśmy i myśleliśmy zawsze, że to ten derwisz, na którego czekała Beduinka.

Z drugiej strony miasteczka naftowego, za placami składowymi i przemysłowym portem, pod palmami daktylowymi rosnącymi rzędami nad sama plażą, Beduini z plemienia Terabin urządzali targ rybny po zachodzie słońca. I wszędzie na tych piachach, pod zakurzonymi palmami na poboczach dróg było pełno martwych bocianów, których już nawet kruki nie ruszały, i niektóre boćki miały polskie obrączki. No i widziałem też puste bocianie gniazda na obłupanych z tynku minaretach w opuszczonych wioskach arabskich, skąd niosło się wycie psów knaanejskich.

Wieczorami jeździliśmy na piwo do knajpy w dawnej egipskiej szkole, gdzie Beduini przyjeżdżali ciężarówkami z gołymi silnikami i Amerykanie z Neptuna kupowali u nich hasz, którym jarali się potem na platformach wiertniczych. Nieraz w nocy po knajpie jeździliśmy wojskowymi jeepami do ciepłego źródła w rozwalonej arabskiej wiosce i były to przejazdy z gazem do dechy - z żółtym światłem platform naftowych na morzu - otwartą przestrzenią, przerzuconą tysiącami wielbłądów w ciemności, których nigdy potem nie udawało nam się zobaczyć w pełnym świetle dnia.

Najważniejszym człowiekiem w jednostce był tym razem Kalimero (w cywilu agent ubezpieczeniowy z Jerozolimy), który jeździł na zakupy do Beduinów i przywoził plastikowe wiadra pełne krabów i kalafiorów, z których wykonywał potem dania znakomite. A czasem w nocy piekliśmy sobie kartofle i cebule w ognisku na plaży; smak spalenizny w ustach i mocna gorąca kawa z kardamonem w osmalonej puszcze po Coca-Coli.

No i pamiętam, jak poczucie bezsensu wtenczas na półwyspie Synaj, parę miesięcy przed oddaniem tych terenów Egiptowi, było prawie że nie do zniesienia i zamienialiśmy się wciąż zadaniami, żeby jakoś wyrobić w tym kanale do końca. W kantynie przez wybite szyby wpadał wiatr, poruszając starymi serpentynami z Dnia Niepodległości pod sufitem i kiedyś w nocy z częściowym zaćmieniem księżyca ktoś zostawił na rozwalonej rampie towarowej pudło z rozjazgotanymi kurczakami.

No więc widywałem na tej rampie izraelskie tiry z ładunkiem materiałów budowlanych i żywego drobiu do Egiptu i ciężarówki egipskie zdarzały się dużo rzadziej i wtedy spryskiwaliśmy je z rampy sprayem na robale. Arabscy kierowcy w długich galabijach modlili się na klęczkach do Allaha między ciężarówkami z pawimi piórkami na silnikach i jeden z nich sprzedawał nam za grosze sok mango w dużych puszkach i pudła ze słodkimi ciastkami (baklawa), oblepionymi przez muchy znad Nilu.

Którejś nocy dorwaliśmy dywersanta palestyńskiego w pustyni i Kalimero wyprowadził go zza kolczastego krzaka po tym, jak okrążyliśmy go jeepami z reflektorami-szperaczami i zaczął machać białą kefiją nad głową na znak, że się poddaje. Nogi miał omotane owczymi skórami wełną na wierzch, żeby nie pozostawiać śladów na piachu i z drgającymi rękami w górze, z nowiutkim kałachem na sznurku przerzuconym na plecy, wyszedł zza krzaka, a Kalimero prowadził go za kołnierz.

I potem zawiózł dywersanta jeepem do bazy, ale po drodze złapał gumę i dywersant powiedział, żeby mu zdjął kajdanki, to pomoże zmienić koło; a Kalimero potem wszystkim opowiadał na okrągło, jak ręce mu o tak... drżeć zaczęły w odpowiedzi na tę propozycje. No i przypomniałem sobie teraz cholernie wyraźnie, jak potem Kalimero pilnował dywersanta, siedząc na wprost niego na betonowej podłodze baraku i w świetle gołej żarówy na długim kablu byli naprawdę cholernie podobni do siebie.

Każdy z nas miał pomysł na przetrwanie wojska i zawsze z miejsca jak zatrzaskiwała się klapa ciężarowy na miejscu zbornym pod halą sportową Jad Eliahu w Tel Awiwie i ubrani po cywilnemu, jechaliście do bazy pobrać sprzęt i mundury polowe i przestrzelać automaty M16; zawsze z miejsca zaczynały się piękne rozmowy o dupach, no i później zawsze pierwszego wieczoru po zachodzie słońca zaczynała się cholerna samotność i poczucie, że ludzie gdzie indziej mają lepiej, bo nie muszą się bawić w ten koszmarny bezsens z wojskiem.

Z samego rana skrzynki z amunicją przykryte brezentem i czarnym plastikiem błyszczącym w słońcu i w półokrągłych namiotach z podwiniętymi połami szarpiącymi na wietrze, leżeli na polowych łóżkach zarośnięci faceci w butach. Zajechał jeep strzelając plandeką i Kalimero w rozpiętym drelichu khaki i z automatem M16 wyskoczył z kabiny i łokciem zatrzasnął drzwiczki. Staliśmy potem między jeepami i na skrzynkę nasadziłem siedzenie z wozu, i siadłem opierając wyciągnięte nogi na drzewie, i z otwartych szoferek leciał Voice of Peace, i to było wtenczas, jak Abe Nathan przez 24 godziny nonstop ładował Beatlów na antenę.

Prawie co noc stada wielbłądów przechodziły przez granicę z Egiptem i kiedyś na jednym z dromaderów znaleźliśmy ponad setkę granatów ukrytych w sieciach rybackich. To właśnie za tego dromadera i jeszcze tamtego dywersanta wyprowadzonego za kołnierz zza krzaka dostaliśmy na zakończenie od dowództwa szampana, którego rozpiliśmy na AWACS-ie. (Ledwo wypiliśmy po łyku, a już musieliśmy spadać, bo transportowy Hercules, którym wracaliśmy do Tel Awiwu, startował za chwilę).

Tylko że wojsko w Izraelu było zawsze dla ciebie jakby przedłużeniem cholernej młodzieżówy przetrąconej nagłym wyjazdem z Warszawy- myślałem. - Ile byś kurwa dał teraz, żeby choć z moment porobić znów za tego faceta z końcówy lat 60. przy oświetlonym barku w Stodole - w dawnym kinie garnizonowym Oka na Nowowiejskiej, gdzie wchodziliście zawsze na krzywy ryj; wciąż kocham się w tobie jak oszalała - mówiła dziewczyna, całując się z tobą przy barze i jeśli otwierałeś oczy na moment, widziałeś zawsze skrawek jej pięknej twarzy i kosmyki włosów na szyi.

No więc zawsze po wojsku mogłem to sobie wszystko pięknie opisać po polsku w telawiwskiej gazetce „Kurwiny”, która tak naprawdę nazywała się Nowiny-Kurier i puszczałem tam swoje pierwsze teksty o wyciu do dawnego życia. Z tym, że teraz w Tabie nie chciało mi się myśleć o kurwinach, gdzie wysłużony metrampaż Mendel mówił zawsze, plując okruchami chleba i błyskając srebrnym zębem, że nic tak nie ożywi pierwszej strony gazety jak odwrócony o 180 stopni spory nekrolog.

No więc myślałem sobie teraz, że fajnie byłoby pogadać tak naprawdę z ludźmi z mojego pokolenia, z którymi od dawna nie trzymaliśmy się zbyt blisko siebie; myślałem o tym, że wszystko tak cholernie szybko minęło i poszliśmy każdy w swoją stronę, i wszystko minęło bez śladu, bo rozeszliśmy się po świecie. I jeśli już nawet spotkasz się z kimś na jakichś zjazdach koleżeńskich, to jedni przez te wszystkie lata jakby kompletnie się nie zmienili, a inni znów całkiem są nie do poznania.

No i przypomniałem sobie teraz, jak kiedyś po wojsku w Jerychu, w spranych t-shirtach bez napisów, wracaliśmy ze Sztajnerem do Tel Awiwu otwartą przestrzenią rozświetloną zachodzącym słońcem. I potem wieczorem starym Cadillakiem Sztajnera skoczyliśmy na koncert Joe Cockera w starorzymskim amfiteatrze w Cezarei nad Morzem Śródziemnym, gdzie w gorącym wietrze z gajów pomarańczowych zajarany tłum starych hipisów z siwymi kitkami tańczył- na wyślizganych kamiennych ławach- wyjąc do oporu Z drobną pomocą przyjaciół z festiwalu Woodstock.

Z tym, że teraz właśnie byłem w Tabie na skraju pustyni Synaj, która przypominała mi jakieś stare klimaty z wojska, o których przeważnie starałem się nie myśleć, odkąd Sztajnera, rozwaliła mina przeciwpiechotna na Golanie. „Cholerne wojsko, którego dawniej nie znosiłeś, wspominasz teraz jak najlepsze momenty w życiu” - pomyślałem i na szosie nabrzeżnej samochody jadące na północ do Ejlatu podskakiwały, zwalniając na asfaltowych garbach, które Szulc nazywał śpiącymi policjantami.

Wody zatoki były tak wzburzone, że jadąc w przeciwną stronę do Taby widziałem białe grzywy fal i nagle wydało mi się, że jeden z przelatujących nad samochodami gawronów też ma biały łeb, ale on tylko trzymał w dziobie puste pudełko po twarożku. Głos Morza Czerwonego powiedział, że u wybrzeży Ejlatu pojawił się w tych dniach statek-kasyno Montana, mogący pomieścić kilkuset amatorów rulety i na plaży facet w polowym mundurze w zharatanych butach wojskowych bawił się wielkim trójkolorowym latawcem, który na krótkim sznurku miotał mu się nad głową.

Na nabrzeżu zobaczyłem tlenioną na platynowo kurwę w zielonkawych odbijających słońce okularach Versace, której wiatr zwiewał włosy, że nie mogłem zobaczyć jej twarzy, choć patrzyła ostro pod słońce, machając ręką w stronę samochodów i przejeżdżając koło niej, zobaczyłem w bocznym lusterku, że ma całkiem niezłe piersi i buty z przezroczystymi obcasami. Zardzewiały buldożer z rozwaloną kabiną stał pod prześwietloną blaskiem słonecznym palmą i kudłaty pies z czerwoną obrożą siedział na błotniku, drapiąc się za uchem i błyskając białkami oczu.

Blondyna w okularach miała niezłą twarz z profilu, ale potem odwróciła się w moją stronę i zobaczyłem, że przypomina zapyziałego pitbulla w kagańcu; cyc i nogi lepsze niż buziunia, powiedzialem sobie i na wybrukowanym ozdobną kostką podjeździe przed hotelem stały półkolem ekipy telewizyjne. Na dole w hallu kłębił się tłum ludzi i ostro buzowała klimatyzacja; jakiś operator RAI z plamami potu na niebieskim podkoszulku i z paciorkami na szyi, rechotał wrzaskliwie nie wiadomo z jakiego powodu.

Dzieciaki z popcornem jeździły kolorowymi samochodzikami pod celuoidowymi wiatraczkami wirującymi na wietrze, na sznurach rozpiętych koło basenu. Prezenterka telewizji Viva mówiła coś, że Essen jest ojczyzną nowoczesnego tańca i potem na CNN zobaczyłem facetów w żółtych kaskach, z ratowniczymi psami, wygrzebujących spod gruzów starego Hindusa w podartej piżamie, który miał poszarzałą od kurzu twarz, i nie chciał puścić ręki martwej córki, i pod rozbitym murem z tyłu kuśtykała spłoszona święta krowa ze zwiędłym wieńcem z kwiatów na szyi.

- Cholera, co się dzieje z tym światem – powiedziałem.

- To chyba jednak temat nie dla mnie - powiedziała Iza.

- Nie nadszedł jeszcze czas pożegnań – powiedziałem.

- To jest dzień mojej satysfakcji - powiedziała Iza.

- Po co od razu te krzyki - powiedział kolega Szulc.

- Ubawiłam się od rana - powiedziała dziewczyna.

- Posłuchajcie mądrej kobitki - powiedział Maksio.

- Ja tak nie umiem – powiedziała dziewczyna.

- Tu się ogląda newsy 24 godziny na dobę - powiedziałem.

- Żyjemy w świecie Buddy i popcornu - powiedział Maksio i zaczął opowiadać, jak z parę miesięcy temu otworzył drzwi swojego warszawskiego mieszkania wieczorkiem, a na klatce dwie dziewczynki z cienkimi warkoczykami zaśpiewały: przyszłyśmy na ostatki, nie mamy ojca ni matki, ojciec matkę zamordował, nikt nam żryć nie ugotował.

 

- To zabawne, ale i smutne - powiedziała Iza.

- Teraz już nie ma nikogo - powiedział Max.

- Żegnaj mistrzu! - powiedział kolega Szulc.

- Znowu jesteście nawaleni - powiedziała Iza.

W telewizorach powtórki z rajdu Dakar 2003 z przeciwmgielnymi światłami w kłębach piasku: francuski kierowca Peterhansel stracił prowadzenie na przedostatnim etapie, gdy rozwalił sobie przednie koło o skałę i na końcowej rampie w egipskiej oazie Szarm-el-Szejk ktoś inny zgarnął zwycięstwo. Przypomniałem sobie nagle, jak spuszczaliśmy trochę powietrza z opon jeepów, wjeżdżając na piachy pustyni i wyliśmy zachrypniętymi głosami na okrągło melodię Wszyscy chłopcy i dziewczynki z repertuaru fantastycznej paryskiej kobitki Francois Hardy z lat 60.

Egipski didżej w białej galabiji puszczał teraz muzyczkę z westernów nowej generacji (banjo + skrzypki elektryczne) i chuda żurnalistka (joga + zielona herbatka) tłumaczyła z digitalnym wdziękiem przy barze, że jej idolem stał się znowu Grek Zorba, wolność, zabawa i miłość, bo w kulturze hi-techu, zgodnie z najgorszymi przewidywaniami, człowiek stał się jeszcze bardziej samotny, zamknięty w sobie i otępiały emocjonalnie.

A kolega Szulc na to, że u niego na działce rośnie wielki jawor i każdej jesieni zdarza się przynajmniej jeden taki poranek, że w absolutnej ciszy słychać we mgle, jak spadają z niego pojedyncze liście; a trochę dalej w miasteczku ktoś ustawił ostatnio stary samochód Warszawa z reklamą otwartej na okrągło kafejki internetowej, gdzie przed wejściem stoi ogromny klon i drewniany krzyż przydrożny, i w środku w półmroku rozświetlonym monitorami czuć zawsze zapach mocnej kawy i ciepłego ciasta.

Nagle zrobiło się jakby luźniej przy hotelowym barze w Hiltonie-Taba i w telewizorni lewackie świry demonstrowały z czerwonymi flagami przeciw Bushowi i główną postacią był Che z berecikiem z gwiazdką na setkach portretów; nie mogą przeżyć, że Bushowi się udało - powiedział Max i były ambasador USA w Izraelu Martin Indyk z ochroniarzami wyszli z oświetlonej windy z lustrami, i nie wiedziałem co się dzieje przez moment, a któryś z Izraelczyków machnął tylko ręką, omijając przyśpieszonym krokiem ekipę katarskiej telewizji satelitarnej al-Dżazira.

CDN

http://www.youtube.com/watch?v=QIKBq9TeFlw

http://www.youtube.com/watch?v=_V-b8QIYOpM


 

Eli Barbur
O mnie Eli Barbur

STARAM SIĘ GADAĆ DO RZECZY. Opublikowałem powieści „ GRUPY NA WOLNYM POWIETRZU ” (Świat Literacki, W-wa 1995 i 1999) i „ STREFA EJLAT ” (Sic!, W-wa 2005); tom opowiadań ” TEN ZA NIM ” (Świat Literacki, W-wa 1996); ” WZGÓRZA KRZYKU” (Świat Literacki, W-wa 1998) - zbiór reportaży i wywiadów zamieszczanych w latach 90. w GW i tygodniku Wprost; „WŁAŚNIE IZRAEL” (Sic!, W-wa 2006) - wywiad-rzeka o Izraelczykach.  “ TSUNAMI ZA FRAJER. Izrael - Polska - Media” (wyd. Sic!, W-wa 2008) - zbiór felietonów blogowych, zamieszczanych w portalach: wirtualnemedia.pl i salon24.pl.; פולין דווקא (Właśnie Polska)- reportażowa opowieść o Polsce z rozmowami o kulturze - Jedijot Sfarim, Tel Awiw 2009; WARSZAWSKI BEDUIN (Aspra-Jr, W-wa 2012)- biografia Romana Kesslera. @ ZDZICHU: WITH A LITTLE HELP OF HUMAN SHIELDS. Spiro Agnew: The bastards changed the rules and didn’t tell me. I LOVE THE SMELL OF NAPALM IN THE MORNING (Apokalipsa teraz). "Trzeba, żeby pokój, w którym się siedzi, miał coś z kawiarenki" (Proust). MacArthur: Old soldiers never die; they just fade away. Colombo: Just give me the facts. "Fuck the Cola, Fuck the Pizza, all we need is Slivovica". Viola Wein: Lokomotywa na Dworcu Gdańskim nie miała nic wspólnego z wierszem Juliana Tuwima. FUCK IT! AND RELAX (John C. Parkin)

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura