Eli Barbur Eli Barbur
519
BLOG

STREFA EJLAT (3)

Eli Barbur Eli Barbur Kultura Obserwuj notkę 5

 Rozdział 1 tu: http://prawdalezynawierzchu.salon24.pl/527834,strefa-ejlat-1

Rozdział 2 tu: http://prawdalezynawierzchu.salon24.pl/531080,strefa-ejlat-2

(3)

Na drugi dzień obudził mnie huk helikopterów przelatujących nisko nad hotelem i przenikliwe dźwięki szkopskiego techno trance dochodzące chyba gdzieś z basenu na dole. No więc potem leżąc w poprzek na szerokim, zasłanym wzorzystą kapą łożu, z czekoladką firmową Hilton-Taba na poduszce, przypomniałem sobie, że w tym hotelu - gdy jeszcze nazywał się Sonesta, a Taba należała do Izraela - najdroższe były zawsze pokoje na górnych piętrach wychodzące na morze, a „śniadania izraelskie” wydawali na dole w sali z lustrami weneckimi tylko do 10 rano.

"Chyba jesteś OK" - pomyślałem i byłem tak skonany z niedospania, że bolały mnie wszystkie gnaty i ledwo doszedłem do łazienki; waliło mi we łbie i miałem na szczęście tabletki na kaca Alka Seltzer, i nagle usłyszałem gdzieś zza ściany radiowy sygnał czasu. Włączyłem pilotem telewizor i nastawiłem na CNN, ale na świecie nic się nie działo poza obrazkami ogolonych pośmiertnie trupów Udaja i Kusaja w kostnicy pod Bagdadem, wokół której wciągali irackie flagi na maszty i dosadzali jakieś ozdobne krzaczki, palmy i trawkę, żeby było spokojnie i zielono.

Usłyszałem chrapliwy i przytłumiony, dobiegający jakby z podziemi przeciągły jęk; o to się rozchodzi - pomyślałem i przypomniałem sobie, jak w którymś momencie stereofonicznej ciszy w nocy - gdy słychać było już tylko kostki lodu uderzające o szkło - zacząłem nagle patrzeć na Izę jak na kobietę, a ona przyjęła to poważnie i spokojnie. No wiec teraz słyszałem narastające, przeciągłe jęki z okrzykami „maładiec” i pomyślałem sobie, że fajnie byłoby robić to z Izą, gdy ona zapierałaby się rękami o parapet i byłoby całkiem dobrze, gdyby była ze mną w tym momencie.

"Jest późno, co tu będziesz siedział" – powiedziałem sobie nagle i na korytarzu chłopaczki w tenisowych koszulkach, z wyciem i gwizdami, jeździli górskimi rowerkami, ostrzeliwując się z laserowych pistoletów-zabawek i zostawiając matowe, karbowane ślady na dywanie. Więc potem któryś z nich wjechał za mną z rozpędu do windy wybitej orzechem, z lustrami stylizowanymi na art deco i przezroczysta reklamówka z płetwami, podwieszona na kierownicy, wkręciła mu się w koło.

Patrzyłem na ten rowerek bez błotników i z dwudziestoma paroma biegami i w którymś momencie zrobiło mi się autentycznie żal samego siebie, że nie wymyślili tego wcześniej.
- Siedzisz w mediach?- spytał chłopak.
- Chyba tak - powiedziałem.
- Lubisz ten zawód? - spytał.
- Lubię, ale inaczej - powiedziałem.
- Jak to „inaczej”? - spytał.
- Całkiem inaczej - powiedziałem.
- To chyba dobrze - odpowiedział.

Na dole faceci w reporterskich płóciennych kamizelkach z naszywkami i wypchanymi, podwójnymi kieszonkami tłoczyli się koło recepcji i przeciąg z otwieranych drzwi rozwiewał pęki flag przy wejściu. Plątanina kabli i sprzętu; przez duże okna zobaczyłem tropikalne liście nadnaturalnej jakby wielkości, poruszające się wolno na wietrze. Nic się nie działo poza tym i poszedłem do jadalni, gdzie nie myślałem o niczym, tylko cieszyłem się, że ciągle dają tu normalną dobrą kawę bez kardamonu.

Ciemnoskóry didżej z binladenowska bródką, w białej galabiji ze złotymi wyłogami puszczał elektroniczną muzykę Jean Michel Jarre‘a i w telewizorach leciały powtórki z arabskiego „szczytu ostatniej szansy” w Szarm-el-Szejk, który miał zapobiec wojnie w Iraku. Libijski pułkownik Muammar Kadafi, w kwiecistej, hawajskiej koszulce pod burnusem, przyjechał na obrady w hotelu Movenpick z barczystymi kobitkami-ochroniarzami w panterkach i nie dały się rozbroić egipskim żandarmom, których o mało nie rozjechały na podjeździe, i któremuś przyłożyły piąchą w oko.

No i teraz w wielkich weneckich lustrach, zobaczyłem dziwnie bladego Szulca z egipskim bezalkoholowym piwem Stella, którego w żadnym wypadku nie poleciłbym najlepszym kumplom z dzieciństwa.
- Kolego Szulc, jesteś blady - powiedziałem.
- Kolego, żebyś zobaczył siebie - powiedział.
- Piwo Stella jest oleiste - powiedziałem.
- Dzięki za dobre słowo - powiedział Szulc.
- Omijam raczej piwo Stella - powiedziałem.
- Taki z ciebie kolega - powiedział Szulc.

Więc Stella naprawdę nie jest najlepszym piwem Bliskiego Wschodu i przypomniałem sobie, jak wiosną 96. w egipskiej oazie Szarm-el-Szejk na Synaju można było dostać tylko to świństwo w barach. Zrobili tam wtedy międzynarodowy szczyt antyterrorystyczny i po godzinnym locie małym odrzutowcem Arkia z Tel Awiwu zobaczyłem przymglone kontury gór w pierwszym słońcu i niebieskawą lagunę z rafami koralowymi, którą dawniej- gdy Izraelczycy okupowali Synaj - nazywano Zatoką Salomona.

Egipcjanie po odzyskaniu tych terenów zabudowali je rzędami białych pawilonów hotelowych, między którymi zasadzili młode palmy i słoneczniki. W hotelu Movenpick czołówka światowa zebrała się, żeby uratować Szimona Peresa przed klęską wyborczą po fali zamachów palestyńskich w Izraelu i na szosie dojazdowej z nowego lotniska rozstawili co parę metrów żandarmów plecami do drogi - w czerwonych beretach i białych getrach - wpatrzonych nieruchomo w piachy pustyni i uzbrojonych w pistolety maszynowe z zardzewiałymi bagnetami.

Ale najlepsze było silnie klimatyzowane centrum prasowe w dyskotece z marmuru, koło owalnego basenu z mozaikowym Sfinksem bez utrąconego nosa na dnie. Opalone na czerwono, skacowane Niemki w toplessie najbardziej lubiły przechodzić chwiejnym krokiem między tymi żandarmami wpatrzonymi niewidzącymi oczami w falujące powietrze nad piaskami pustyni i niby mimochodem łapać ich za jaja, i ocierać się błyszczącymi od kremów plecami o stojące wszędzie bramki do wykrywania metali.

Pamiętam, jak wyluzowany Bill Clinton wyszedł z wydrukiem komputerowym na brzeg basenu wyłożony zieloną sztuczną trawką - i odczytał wspólny komunikat o konieczności walki z terrorem światowym. Siedziałem przy barku w przejściu między pawilonami, gdzie był najlepszy przeciąg i robiłem depeszę do najbliższego serwisu i poczułem nagle rodzaj bezsensu, od którego zaraz potem nie mogłem się uwolnić, i wszędzie naokoło wisiały tylko reklamy paru gatunków Stelli.

Wtedy właśnie zobaczyłem tego faceta, Abe Nathana, który w 1973. roku wymyślił pirackie radio Voice of Peace - na statku zakotwiczonym poza wodami terytorialnymi Izraela. No wiec to był ten sam facet, który potem przez 20 lat nadawał najlepszą muzykę na Bliskim Wschodzie, wzywając Żydów i Arabów, żeby pili czystą wodę i przestali się zabijać.

Tylko że mało kto już pamiętał tego faceta i pomyślałem sobie wtedy patrząc na niego, że wygląda jakoś żałośnie i to był ten sam Abe Nathan, który odbył 40-dniową głodówkę w więzieniu, dokąd rząd Ichaka Szamira wtrącił go za to, że latem 1991 roku spotkał się z Arafatem w Tunisie. - Od tamtych czasów parę rzeczy się jeszcze zdarzyło: układy pokojowe z Oslo, zamach na Icchaka Rabina, druga intifada palestyńska - pomyślałem sobie teraz, opowiadając Szulcowi o tym wszystkim, ale on oczywiście potraktował rzecz całą przez pryzmat doświadczeń polskich.

- Komuna by się dalej trzymała twardo we Wschodniej Europie, gdyby nie tacy kolesie, jak ten twój Abe Nathan, którzy - nie zważając na nic - drukowali bibułę w podziemiu, roznosili ulotki i mazali sprayem na murach Precz z czerwonym - powiedział Szulc.
- I ty to mówisz - powiedziałem.
- No właśnie - odpowiedział.
- Może i tak - powiedziałem.
- Dokładnie tak - powiedział.
- Nie wątpię - powiedziałem.
- No i dobrze - powiedział Szulc.

- I co wtedy? - pomyślałem sobie, ale kolega Szulc nie dał mi dojść do słowa. - Zastanawiałeś się kiedyś, co byś robił, gdybyś na przykład wtenczas nie wyjechał na stałe z Polski? - spytał.
- Precz z czerwonym - powiedziałem.
- Dlaczego tak sądzisz? - powiedział.
- A co miałbym robić?- powiedziałem.
- Panienki bzykać - powiedział Szulc.
- Na to nie wpadłem - powiedziałem.

- Wewnętrzne kręgi warszawki - powiedział Szulc.
- Etosowcy nie bzykali panienek? - spytałem.
- Byłem częścią milczącej większości - powiedział.
- Byli tacy, którzy nie byli - powiedziałem.
- Wracając do ciebie - powiedział Szulc. - Wyjechałeś z Danii do Izraela, żeby odreagować czystkę etniczną w Polsce?
- Byli tacy, którzy wyjechali - powiedziałem.

- A gdybyś wtenczas z Polski nie wyjechał? - spytał Szulc upierdliwie.
- Pozostańmy przy terminologii bałkańskiej - powiedziałem.
- Komuchy wytracili impet na te czystki - powiedział Szulc.
- Milcząca większość miała potem łatwiej? - spytałem.
- Nie miała za lekko, ale komuna i tak sama zaczęła się sypać - powiedział kolega Szulc dziwnie bezosobowym głosem, patrząc w stronę wind z oświetlonymi lustrami, gdzie zaczął się jakiś ruch.

No więc w Hiltonie-Taba odbywało się teraz jakieś sympozjum pokojowe i któryś z Palestyńczyków wyszedł do dziennikarzy, i ekipy telewizyjne z włączonymi światłami rzuciły się do niego, a on przeczytał z kartki, że nie ma żadnych szans na dogadanie się z Izraelczykami, choć oni celowo chcą stworzyć wręcz odwrotne wrażenie. - Izraelczycy wciąż jakby tylko chcieli negocjować sami ze sobą - spointował na użytek mediów Palestyńczyk i można było z tego zrobić wspaniałego newsa, więc skoczyłem pędem do cichobieżnej windy z oświetlonymi lustrami.

Tylko że potem znów leżałem na łóżku i była żałość jakaś w tym wszystkim, że chciałbyś całkiem gdzie indziej być w tym momencie. W telewizorze sportowe migawki: kolorowe koszulki finiszujących kolarzy w smugach mgły; ostry odcinek, mokra serpentyna-jednopasmówka, kibice w obwisłych szortach, sztormiakach i ze składanymi kolorowymi parasolami; nieogoleni operatorzy telewizyjni w zabłoconym vanie. Raz po raz na zakrętach kamery wyławiały nagle boczne lusterko ze spierzchniętą ręką z niebieskawą szmatą przecierającą zaparowaną szybę.

Zachciało mi się nagle też tam być - na poboczu szosy- w żółtym sztormiaku, z szalikiem omotanym na szyi - gdy górski etap kończył się za chwilę. Albo w knajpie pod starymi odrapanymi filarami - u wylotu uliczki idącej pod górę, chyba w Graz - starówka zaliczona do światowego dziedzictwa; żółte tramwaje skręcające ostro przy fontannie, chmary gołębi, souvlaki w budkach, średniowieczne, fantastyczne kamienice dokoła i sklepy z drewnianymi fasadami, których nic nie wypaliło przez stulecia.

Więc to była żałość jakaś; Graz - stolica kulturalna Europy 2003, wszystkie te sprawy- myślałem sobie teraz w windzie art deco spadającej szybko w dół na skraju pustyni i didżej grał jedną z tych melodii Santany, do których nie trzeba dopisywać słów. Przy wejściu - między stojakami z rozwianymi flagami - znowu zobaczyłem reporterów, w kamizelkach z wypchanymi kieszonkami, i amerykański ambasador w Izraelu Dan Karcer, z trzema spoconymi ochroniarzami przepychali się przez tłum.

W barze Papa Leon osiem małych pyzatych dziewczynek z Nowej Zelandii obchodziło urodziny jednej z nich i zza wielkiego błyszczącego liścia widać było tylko przylizany łeb Maksa z rudoblond kitką i zamówił sobie koktailik owocowy z zimnym ogniem i egipską flagą na wykałaczce.
- Zżarły już kwintal popcornu i wyżłopały cysternę Coli - powiedział Max, który czuł się z lekka przymulony, bo pyzate dziewczynki w takiej ilości uwielbiają multimedialnych oldboyów.
- To stwarza podstawy do lekkiej obawy - powiedziałem.

W telewizorach dziewczyna z rozwianymi, jasnymi włosami jechała sportową czerwoną beemwicą na tle rozświetlonej ściany superwieżowca w budowie i już zaraz ślady hamowania na autostradzie i starszy mężczyzna mówił coś głucho i jękliwie na tle wiecznego ognia w Instytucie Pamięci Jad Waszem w Jerozolimie. Nagle zrozumiałem, że to nie ma żadnego związku z Holocaustem, lecz z jakimiś ludźmi, którym przeszczepiono nerki, serce i płuca pobrane od jego 20-letniej córki, którą właśnie skasowała w nocy wojskowa ciężarówa z lawetą czołgową.

- Facet chce mieć kontakt z tymi ludźmi - powiedziałem do Maksa, który wrócił z toalety i przyglądał się, jak tajlandzki barman otrząsa z wody pękaty czerwony bukiet i wręcza po jednym goździku dziewczynkom, planującym walkę na poduchy podczas wieczornej „imprezy w piżamach”.
- Który tu był przede mną?- spytał Szulc przysiadając się do nas, otwierając laptopa i podłączając się do gniazdek nad barem.

- W Tabie uczestnicy sympozjum nie załamują rąk - powiedział Szulc, zapisując to sobie dużymi literkami w laptopie.
- Wciąż są dobrej myśli - powiedział Max.
- Fajne chłopaki, mogliby tak częściej - powiedziałem.
- No proszę! - powiedział Max.
- Ostatnio znów ktoś widział bin Ladena - powiedział Szulc.
- Ale nie zdążył sięgnąć po kamerę cyfrową - powiedziałem.
- Tak samo jest zawsze ze śladami Yeti - powiedział Szulc.

- Szerpowie radzą, żeby przed Yetim uciekać w dół po stoku, bo wtedy mu grzywka spada na oczy i gówno widzi - powiedział Max zaglądając Szulcowi przez ramię. Zobaczyłem, że czytają w Internecie o występach McCartneya na Placu Czerwonym z okazji 300-lecia Sankt Petersburga i Putin powiedział, ze muzyka Beatlesow była kiedyś dla niego „powiewem świeżego powietrza”, i zaraz potem brytyjski premier Tony Blaire mówił, że też należy do pokolenia, które wychowało się na Beatlesach.

No i potem ktoś powiedział, że zachodni pop jeszcze pod koniec lat 60. podłamał żelazną kurtynę, przebijając się przez komunistyczną szarzyznę; wychodzi na to, że bez Beatlesow i Stonesów nie byłoby polskiego Papy ani Solidarności - powiedziałem.
- Skrzętnie przechowuję bilet do Kongresowej na Stonesów z 67. roku - powiedział kolega Szulc.
- Każdy ma swoje pięć minut - powiedziałem.
- Posiadam też pocztówkę dźwiękową z utworem Satisfaction i z Pałacem Kultury - powiedział Szulc.

- Wszystkim wam poodbijało po równo z tą gomułkowszczyzną - powiedziała Iza, która od dłuższej chwili stała z nami przy barze. - Pamiętam jak parę lat temu w Muzeum Narodowym zrobili wystawkę z pralką Franią i adapterem Bambino na czele.
- No, sama widzisz - powiedziałem.
- Powiedz mi coś o tym - powiedziała.
- Nie znam się na tym - powiedziałem.
- To na czym się znasz?- spytała.

Rozwiane korony palm za oknami; sękate deski serów i bukiety suchych kwiatów; w lobby jakieś dzieciaki grały na komputerach i wychylone do przodu serfowały po sieci. No więc powiedziałem chyba tylko, że hotelowy Papa Leon, w którym teraz jesteśmy, przejął nazwę od tamtego kultowego baru z pierwszym kominkiem nad Morzem Czerwonym i to było jakiś czas po tym, jak enklawa graniczna Taba przeszła na zawsze w ręce Egipcjan, którzy wioskę Nelsona przerobili na kombinat turystyczny z rządkiem pawilonów obrośniętych palmami i kaktusami.

- Źli Palestyńczycy podpierają się „precedensem z Tabą”, chcąc wydusić od Izraela cały Zachodni Brzeg - powiedział Szulc.
- Dobry Izrael, oddając złemu Egiptowi Synaj z polami naftowymi, urwał sobie wtedy Tabę na siedem tłustych lat - powiedziałem.
- Skądś to wiem - powiedział Szulc.
- Poza tym Taba w wyniku arbitrażu międzynarodowego i tak w końcu
przyłączona została do Egiptu - powiedziałem.

- Co Egipt dał w zamian dobremu Izraelowi? - spytał Szulc.
- Tak zwany zimny pokój - powiedziałem. - Wynalazek bliskowschodni.
- Może by się i ociepliło, gdyby w 87. nie rąbnęli Anwara Sadata w Kairze - powiedział Szulc.
- I potem w 96. Icchaka Rabina w Tel Awiwie - powiedziałem.
- Poza tym obserwatorzy są dobrej myśli - powiedział Szulc.
- Robiłem też z parę razy wojsko w okolicy - powiedziałem.
- Wszędzie, kurwa, daleko - powiedział Max.

Odechciało mi się nagle rozmawiać, i przed wejściem falowało rozgrzane powietrze ze spalinami - między błyszczącymi czarnymi mercedesami i srebrnymi jeepami i vanami spoconych ochroniarzy. Z któregoś z wozów leciało radio Głos Morza Czerwonego, że rozmieszczone w obawie przed atakiem irackim w górach wokół Ejlatu przeciwlotnicze rakiety Hawk- ciągle jeszcze tam stoją na wypadek, gdyby binladenowcy chcieli porwać samolot saudyjski i rozbić go w hoteliskach nad zatoką, gdzie tłumy ludzi z centralnego Izraela spędzają wakacje.

Zobaczyłem znowu żółty skalisty pagórek - między basenem hotelowym, na którym opalały się kiedyś najlepsze dziewczyny w toplessie, a wioską Nelsona, na którym stał kiedyś pokurczowaty posąg Mojżesza ze złotym cielcem i teraz zostały z nich jakieś nędzne resztki. No więc przypomniałem sobie, jak kiedyś siedziałem tu na ostatniej zaporze wojskowej - w tym miejscu, gdzie wąska szosa prawie dochodziła do morza, a z drugiej strony było skalne urwisko, na szczycie którego stała budka wartownicza z falistej blachy.

Z tej nagrzanej w słońcu blaszanki obserwowaliśmy linię brzegową i woleliśmy zawsze lornetować dziewczyny opalające się nago na plaży i nieraz jak wielka lorneta na statywie wysuwała się nagle z budki, to reszta chłopaków na dole wiedziała z całą pewnością, że kolejna panienka została namierzona. Wszyscy lecieli wtenczas wąską ścieżką pod górkę i zawsze najbardziej lubiłeś, gdy nawalona ciepłym winem dziewczyna uprawiała agresywny seks między skałami.

Ale najlepiej pamiętam, jak zawsze nad ranem naprawdę piękna, rozebrana do połowy dziewczyna z walkmanem - niemiecka sopranistka z opaską ze skóry zebry na czole - przebiegała koło naszej zapory na szosie i dawaliśmy jej napić się ciepłej wody z wojskowej, plastikowej manierki. Widywaliśmy ją też nieraz w środku dnia w Soneście, jak piła wódkę z lodem w pustym barze hotelowym z witrażami i słońce prześwietlało jej biały T-shirt na luźnych piersiach, że nachodziła cię chęć na nią.

Fantastycznie opalona, z ostrym makijażem, rozjaśniona w uśmiech, w klimatyzowanej dyskotece Koniec Świata na brzegu basenu, z laserem migającym w butelkach- tańczyła disco na rozszalałych syntezatorach. Więc próbowaliśmy zaczepiać ją na zaporze i przyłączaliśmy się do niej z walkmanami; no i wtedy chyba pierwszy raz odkryliśmy, że do biegów przełajowych nad Morzem Czerwonym najlepsze są chorały gregoriańskie, w których przechowały się jakieś dźwięki starożytnych modlitw żydowskich.

Tylko że kiedyś Linda - tak miała na imię naga do połowy dziewczyna z walkmanem - spieprzyła się w nocy ze skały na urwisku i nasz lekarz wojskowy stwierdził tzw. zgon na miejscu. No i pamiętam, jak potem o wschodzie słońca zobaczyłem wielkie niebieskie oczy pokryte tzw. mgiełką i z okrwawionych słuchawek na rozwalonej głowie wciąż leciały barokowe utwory na klawesyn z XVII wieku, i kuter patrolowy typu Dabur, pilnujący zatoki z kilometr od brzegu, przestrzeliwał broń pokładową.

Kwaterowaliśmy na zaporze drogowej, od której zaczynała się enklawa Taba i punkt był przelotowy: komora celna, kemping oficerów łącznikowych i pomalowany na biało, blaszany kontener z kuchnią i natryskami nad samą plażą. W spranej koszulce khaki, z ręcznikiem na szyi, wracałeś z natrysku, klapiąc mokrymi tenisówkami po gorącym betonie i naprawdę było jak kiedyś w Ryni nad Zalewem Zegrzyńskim, gdy wyskakiwałeś na żagle z chłopakami i zupełnie inne sprawy zaczynały się liczyć.

No wiec cieszyłem się jak tam byłem i nie miałem chwili wolnego czasu, i nieraz po służbie przepływaliśmy wpław kilkaset metrów nad rafami koralowymi do wioski Rafi Nelsona albo urzędowaliśmy w Soneście na basenie z barem pośrodku, który był połączony łukowatym mostkiem z dyskoteką Koniec Świata, którą potem Egipcjanie przerobili na kasyno gry. No i prawdę mówiąc nie pamiętam z tej dyskoteki nic poza tym, że najlepszą dziewczyną była tam jakaś modelka w supermini, która dawniej była Murzynem w najlepszej lidze koszykarskiej świata NBA.

Patrolowaliśmy też po cywilnemu plażę w Tabie i nie wolno nam było nosić mundurów, bo wciąż nie rozstrzygnięty był spór z Egiptem o cały ten teren. Na plaży koczowało zawsze pełno ludzi z całego świata i mieliśmy automaty Uzi ze składanymi kolbami w sportowych torbach i telefon polowy na korbkę ukryty w oberwanym szałasie, gdzie pozwalaliśmy nocować różnym travellersom wędrującym z karimatami i moskitierami szlakami dawnych karawan z kadzidłami.

Przesiadywałeś godzinami na kamienistej plaży w Tabie i poznawałeś ludzi, którzy tam przyjeżdżali i zostawali na dłużej, zarabiając przy sprzątaniu terenu po weekendach. Któregoś pięknego dnia w naszym szałasie- rozpiętym między palmami - zdesantowało dziecię-kwiat z siwą kitką. To był Lejbo, który cudem urwał się spod łopaty, unikając losu swoich krewnych i znajomych w Argentynie, których - ze skutymi rękami i nogami - wypchnięto z wojskowych helikopterów nad Atlantykiem.

Lejbo twierdził, że w języku starohebrajskim nie było słowa wolność i pisywał poematy prozą po hiszpańsku - wielkimi dziecinnymi kulfonami - na podwójnych kartkach z zeszytu, spiętych szczypcami do bielizny. Chodziło o miłość transcendentalną i ostry zapach seksu w górskim wietrze nad kamienistą plażą w pierwszym słońcu. Korespondował też z dziećmi poznanymi na plaży w Tabie i nieraz wkładał czerwoną opaskę na czoło, i jeździł rowerem do Ejlatu, żeby odebrać listy ze skrytki pocztowej.

Kiedyś w nocy zerwał się nagle huraganowy wiatr i sztormowe fale biły o brzeg, podmywając karimaty na plaży, i unosząc w bryzgach piany kolorowe pontony na egipskie wody terytorialne. W jednym z pontonów zalegał niezbyt przytomny Lejbo, który nigdy nie nauczył się pływać w akwenach otwartych. No i pamiętam błyski krótkich bagnetów na kałachach w ciemności, gdy Lejbo potem siedział w kucki na piachu przed wartownią, czekając aż rozładujemy incydent międzynarodowy i przekupimy żołdaków jakimś bakszyszem, żeby go uwolnić z egipskiej niewoli.

No więc pilnowaliśmy, żeby ludzie nie biwakowali wzdłuż zasieków z drutu kolczastego, za którymi była pustawa egipska baza wojskowa i nie łazili zbierać chrustu na ogniska do wąwozu, gdzie nie było tablic granicznych i zdarzały się ciągle jakieś porwania dla okupu. Widmowy obóz egipski i hotel Sonesta po izraelskiej stronie oświetlone były zawsze w nocy takimi samymi metaliczno-żółto-pomarańczowymi jarzeniówkami, które potem jednocześnie ktoś wyłączał o świcie.

Przez cały czas słyszałeś szum morza i przed każdym weekendem tłumy nawalonych małolatów przyjeżdżały nocnymi autobusami z Tel Awiwu na koncerty rockowe i półnagie Skandynawki wolały znikać gdzieś z plaży, i nawet cholerne muchy za nimi odlatywały. No i pamiętam, jak zawsze w pierwszych błyskach słońca cały ten tłum skacowanych małolatów budził się w śpiworach na kamienistej plaży, jakby nagle mitologiczny potwór morski zaczynał poruszać tysiącami głów i nóg.

CDN


 


 


 

Eli Barbur
O mnie Eli Barbur

STARAM SIĘ GADAĆ DO RZECZY. Opublikowałem powieści „ GRUPY NA WOLNYM POWIETRZU ” (Świat Literacki, W-wa 1995 i 1999) i „ STREFA EJLAT ” (Sic!, W-wa 2005); tom opowiadań ” TEN ZA NIM ” (Świat Literacki, W-wa 1996); ” WZGÓRZA KRZYKU” (Świat Literacki, W-wa 1998) - zbiór reportaży i wywiadów zamieszczanych w latach 90. w GW i tygodniku Wprost; „WŁAŚNIE IZRAEL” (Sic!, W-wa 2006) - wywiad-rzeka o Izraelczykach.  “ TSUNAMI ZA FRAJER. Izrael - Polska - Media” (wyd. Sic!, W-wa 2008) - zbiór felietonów blogowych, zamieszczanych w portalach: wirtualnemedia.pl i salon24.pl.; פולין דווקא (Właśnie Polska)- reportażowa opowieść o Polsce z rozmowami o kulturze - Jedijot Sfarim, Tel Awiw 2009; WARSZAWSKI BEDUIN (Aspra-Jr, W-wa 2012)- biografia Romana Kesslera. @ ZDZICHU: WITH A LITTLE HELP OF HUMAN SHIELDS. Spiro Agnew: The bastards changed the rules and didn’t tell me. I LOVE THE SMELL OF NAPALM IN THE MORNING (Apokalipsa teraz). "Trzeba, żeby pokój, w którym się siedzi, miał coś z kawiarenki" (Proust). MacArthur: Old soldiers never die; they just fade away. Colombo: Just give me the facts. "Fuck the Cola, Fuck the Pizza, all we need is Slivovica". Viola Wein: Lokomotywa na Dworcu Gdańskim nie miała nic wspólnego z wierszem Juliana Tuwima. FUCK IT! AND RELAX (John C. Parkin)

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura