Eli Barbur Eli Barbur
661
BLOG

STREFA EJLAT (2)

Eli Barbur Eli Barbur Kultura Obserwuj notkę 3

 Rozdział 1 tu: http://prawdalezynawierzchu.salon24.pl/527834,strefa-ejlat-1

 

- Znów skończyła się jakaś wojna, znów siedzimy przy oświetlonych barach- powiedziałem nagle z cicha jakby sam do siebie, tłumacząc Szulcowi z hebrajskiego wielki napis nad barem, wymalowany tam chyba całkiem niedawno odblaskowymi kulfonami. A on opowiadał, jak w 30-lecie wydarzeń marcowych na Dworcu Gdańskim wmurowali uroczyście tablicę pamiątkową, no i chyba jakoś tak ostatnio rozpieprzyli z pół dworca, budując kolejną stację metra ze schodami ruchomymi. No więc powiedziałem sobie w którymś momencie, że muszę jeszcze skoczyć do egipskiej enklawy granicznej Taba i nic mnie nie ruszały te opowieści.

W telewizorach mówili o tym, że Unia Europejska nie chce darować Fidelowi, że pogonił dysydentów kubańskich, korzystając z tego, że oczy świata zwrócone były na Irak i leciały powtórki z dymiącym wrakiem helikoptera szturmowego Apache na trawiastym poboczu zapiaszczonej autostrady Basra-Bagdad, w zwolnionym tempie, bez głosu i z napisem non comment. Coraz bardziej zeszmaceni ludzie o wychudłych szarych twarzach i świdrujących spojrzeniach sprzedawali wyrzutnie RPG na tle szkieletu wypalonego piaszczystego stadionu w Umm Kasar.

No więc przypomniałem sobie teraz, jak wtenczas zobaczyłem przez wideofon na Fox News dwóch czołgistów wymachujących amerykańską flagą i gwardziści republiki zrzucali w biegu mundury, spieprzając boso w samych gatkach i podkoszulkach brzegiem Tygrysu. I jednocześnie w drugiej części ekranu oszalały kabotyn w czarnym bereciku Mohammad As-Sahaf pieprzył w mikrofony, że Amerykanów nie ma w Bagdadzie, a ci co przypadkiem się przedarli, zostali zmasakrowani na murach miasta.

- Ten, co wygrał wojnę - pomyślałem sobie teraz o tym facecie i Marines w hełmach rozdawali cukierki bosym dzieciakom - kłęby czarnego dymu nad Bagdadem - okutane na czarno baby z wyszabrowanymi kryształowymi żyrandolami leciały przez osmalony most nad Tygrysem i lewackie świry (w lennonkach i arafatkach) paliły kukły „Dablju Busha” na antywojennych demonstracjach w Europie; wyludnione miasteczka z dymiącymi ruinami i brodaci fedaini Saddama z kałachami na sznurkach bronili się w ruderach, skąd Amerykanie wykurzali ich ogniem czołgowym.

- Kto jest ten koleś?- spytał teraz Szulc wskazując wiszące nad barem zdjęcia, z których największe było brodatego faceta z koralikami na szyi, w ciemnych odblaskowych okularach i w kowbojskim kapeluszu. Więc powiedziałem, że facet nazywał się Rafi Nelson i wymyślił kiedyś słynną wioskę rybacką na kamienistej plaży w Tabie, gdzie na słomianych matach polegiwały półnagie blondyny ze Skandynawii i prosperował słynny pub Papa Leon z pierwszym kominkiem nad Morzem Czerwonym.

- W świętej krainie Sixties opóźniły się o paręnaście lat - powiedziałem. - Rafi Nelson, król izraelskich hippisów, nie ruszał się nigdzie bez piweczka w garści. Zmarł nagle na zawał w 88. roku i to nie wskutek przedawkowania prochami, a rok później Taba przeszła w ręce Egiptu. - Wszystkie te zdjęcia to „ściana przyjaciół”, nie żyjących już najlepszych kumpli, którzy latami tu przychodzili. Na wolnych miejscach wiszą kartki z napisem zarezerwowane - powiedział Lejbo.

- Rafi Nelson zawsze rano przyjeżdżał starym jeepem z lotniczymi siedzeniami i niklowanymi zderzakami do Lejba i zaczynali razem dzień pracy, wznosząc toast na cześć życia łykiem brandy 84 - mówiłem dalej. – Teraz Lejbo co rano kursuje swoim „miejskim jeepem” na cmentarzyk, niczym grzeczne kobitki do hipermarketów, pociąga łyczek koniaku V.S.O.P. z butelki nad grobem Rafi Nelsona i potem odjeżdża szerokim łukiem, żeby otworzyć tą swoją spleśniałą spelunę Stella Maris.

- Nic, tylko przyklasnąć! - powiedział wtedy Szulc i zobaczyłem, że zaczynamy z wolna poważnieć, jak zawsze gdy muzyka zbliżała się do tych najważniejszych klimatów lat 60. I było cholernie mocne przeżycie naprawdę; pamiętam jak robiliśmy nagrania z UKF późnym wieczorem i potem słuchaliśmy na okrągło za dnia; no i gdzieś pod koniec lata 65. Rolling Stonesi zaczęli nagle ładować Satisfaction i po wakacjach przyszedłem wściekły do szkoły, bo zawsze byłem jednym z tych facetów, którzy woleli Beatlesów, i teraz nagle musiałem iść na kompromis.

- Ty - powiedział Szulc. - Przecież my naprawdę byliśmy fajni kolesie, to całe nasze porąbane pokolenie Sixties, a teraz nawet nie jesteśmy w stanie nasrać do bidetu; przecież nikt z nas tak naprawdę do końca nie poniał o co chodzi w tym burdelu, choć rozsiewamy woń sukcesu; mocno spietrana klasa średnia z pokręconymi metrykami, uwikłana w debilną poprawność polityczną, coraz bardziej spanikowana pomysłem o przejebanym życiu.

- Nie lubię takich rozmów - powiedziałem.

- Też chyba nie lubię - powiedział Szulc.

- A miało być tak pięknie – powiedziałem.

- Mogło być inaczej - powiedział Szulc.

- Z tym się nie daje żyć – powiedziałem.

- Kiedyś tak myślałem - powiedział Szulc.

- To jest silniejsze od nas – powiedziałem.

- To już się skończyło - powiedział Szulc.

Parę stolików od nas zobaczyłem dziewczynę, która miała cholernie piękną i jakby trochę zmęczoną twarz. Nosiła luźny biały t-shirt ze starogrecką nimfą obejmującą tygryska i siedziała z nawaloną ekipą telewizyjną, której sprzęt w potężnych aluminiowych walizach walał się wszędzie dokoła na betonie. Snuł się koło niej multimedialny facet z laptopem i w czarnym bereciku z antenką późny Gomułka, wczesny Gierek, i usłyszałem chyba jak bełkocze coś głośno po polsku.

- To jest Max-operator!- powiedział Szulc. - Może na to nie wygląda, ale czasem lubi też sobie pomalować.

- Może za długo już na to nie wygląda – powiedziałem.

- Robi naprawdę świetne obrazki - powiedział Szulc.

- Pusty mózg, a ciało oddycha, pełna nirwana - powtarzał Max, który miał jakiś niesamowicie pokręcony nos i wyglądał na 30 góra 35 lat, ale halucynogenne hubki wciąż go jeszcze bawiły i opowiadał, jak rajcowali się w deszczowych lasach nad Amazonką grzybkami San Pedro i potem na baleta kłusowali na dzikich ogierach po wypalonej dżungli.

- Nie powiedział jeszcze ostatniego słowa - powiedziała dziewczyna i miała coś cholernie fajnego w pełnych i zmysłowych ustach, gdy uśmiechnęła się patrząc na mnie z bliska, i tańczyła luźno z facetem bez twarzy, bo miał duże ciemne okulary i czarny berecik zsunięty nisko na czoło.
- To jest Iza, kobieta o pięknych ustach - powiedział Szulc. - To my się jeszcze nie znamy? - powiedziała Iza, która naprawdę miała piękne i zmysłowe usta i kiedyś poznaliśmy się na moment w Warszawie, ale potem chyba wyjechała na parę lat do Nowego Jorku.

Wyszliśmy na dwór, gdzie na schodach travellersi z plecakami pili tanią wódkę izraelską Gold z butelek z czerwoną kartką i kobitka z gołym pępkiem i wytatuowanym jaszczurem (iguaną) na łopatce prężyła się niezłym ciałem na starym, świeżo odmalowanym motorze Harley- Davidson z siodełkami obciągniętymi skórą zebry i rozdawała ulotki ze srebrnym saksofonem reklamujące 17. festiwal Jazz nad Morzem Czerwonym.

Zobaczyłem, że kasjerki w sklepach też mają na głowach reklamowe kapelusze ze srebrnym logo i radyjko Głos Morza Czerwonego meldowało, że od jesieni 2000 - wskutek drugiej intifady palestyńskiej - spadła gwałtownie turystyka z Zachodniej Europy. Nie spełniły się też nadzieje, że w obawie przed irackimi atakami rakietowo-biochemicznymi na centralny Izrael, tysiące ludzi z dziećmi ucieknie z Tel Awiwu i okolic do kurortu Ejlatu nad Morzem Czerwonym, wypełniając 5-gwiazdkowe hoteliska, ale latem sytuacja nagle zaczęła się poprawiać.

- Max ma kluczyk od hangaru, gdzie wiszą jego obrazki - powiedziała Iza.

- Lubi sobie pomalować - powiedziałem.

- Patrz na to pozytywnie - powiedziała Iza.

- No i dobrze – powiedziałem.

- Pozytywistycznie! - powiedział Szulc.

- Jakiś głupi jesteś - powiedziała do Szulca

- O to jakby chodzi – odpowiedział.

- No, jest to sposób - powiedziała Iza.

No wiec zobaczyłem teraz, że Szulc i Iza prowadzą ożywioną rozmowę w gronie własnym; sam wpędzasz się w kanał, pomyślałem.

- Tego już nie ma - powiedział kolega Szulc.

- Tego właśnie nie wiemy - powiedziała Iza.

W telewizorach śnieg walił wielkimi płatami, jak dawniej w kreskówkach Mosfilmu z dziadkiem mrozem i mudżahedini skalpowali brody binladenowcom w jaskiniach Tora Bora; spokojnie i zielono, pomyślałem.

Na schodach kilku nagich do pasa, posmarowanych oliwką dla niemowląt Johnson’s baby facetów w szarawarach grało na bongosach i lasery jakby skakały im po rękach, ale to jakieś grube Amerykanki w strojach tenisowych strzelały ich z boku cyfrowymi aparatami z fleszami. Mocno uszminkowany transwestyta w panterkowej mini zmagał się z pekińczykiem, którego wyprowadzało z równowagi monotonne bicie bębnów. Dwóch chłopaków w butach do wspinaczki wysokogórskiej wymieniało się fluoryzującymi sznurowadłami, różowymi i pomarańczowymi i jakieś panienki na łyżworolkach rozdawały reklamówki pizzy Domino‘s.

Więc Iza opowiadała teraz, jak Polański kręcił Pianistę w Warszawie i na Pradze zrobili targowisko gettowe, i po zdjęciach miejscowe menele, którzy przedtem robili za biedotę w chałatach, naparzali się kto zgarnie ze straganów żywe karpie. I potem w Berlinie w rozwalonych koszarach kręcili sceny z Umschlagplatz, do których brali anorektyków z ogłoszenia, mających robić za Żydów; na szczęście ktoś w ostatniej chwili zauważył, że ubrali ich pomyłkowo w skórzane płaszcze esesmanów, a spasione byczki przebrali za wynędzniałych Żydów z tobołkami.

- Zapraszamy do portu na koncerty jazzowe! - powiedział nagle telebim nad schodami i wycięta laserem świetlista rura saksofonu przeleciała z wizgiem przez telewizory w ogródkach knajpowych. No i zaraz potem zobaczyłem jakieś powtórki z ludźmi z obłoczkami pary w oddechach, kupującymi kolorowe bukiety z pąkami w oszronionych kramach pod strzelistą katedrą w jasnym zimowym słońcu europejskiej metropolii; szli do piekarni po pierwsze croissants za euro i kobitka z zimnym ogniem trzymała banknot euro w zębach pod Bramą Brandenburską.

Na „północnym nabrzeżu” dwaj bezdomni pozdrawiali się powolnymi ruchami rąk, jakby wzajemnie się błogosławiąc i jeden miał czerwoną opaskę na łbie z cienkimi warkoczykami przy skórze, z kolorowymi koralika mi na końcówkach, a drugi uczesany był w jakąś niesamowitą kaskadę, której głównym elementem była przeplatana paciorkami tleniona grzywka. Na fasadzie 7-piętrowego budynku z antenami satelitarnymi na dachu, Murzyn z niebieskimi szczotami jechał windą między megacycami wielkiej jak centaur blondyny z twarzą podobną do Marilyn Monroe.

Na dole przy stolikach siedziało kilku samotnych długodystansowców w wytartych kurtkach jeansowych i przy barze jakiś facet z kolczykiem wczepionym w brew, nagle gwałtownie się rozkasłał i dziewczyna ogolona na łyso, z kosmykami jak pejsy pod uszami waliła go piąchami przez plecy. W tej knajpie nadmorskiej wszyscy owijali sobie głowy koszulkami od wiatru chyba i facet z kolczykiem nosił wojskowe spodnie z drelichu, z odstającą komórką w futerale, przypiętą do kieszeni jak colt.

Szliśmy w stronę ejlackiego portu, skąd niosły się dźwięki strojonych instrumentów i opowiadałem im chyba coś luźno, jak robiłem tu kiedyś za rezerwistę Cahalu (armii izraelskiej) i co wieczór w ejlackim „starym centrum” zbierało się tylu chłopaków, że butelkami po piwie Goldstar składaliśmy numer naszej jednostki na knajpowym stoliku. A potem na nocnych patrolach w górach otaczających Ejlat opadało cię nagle wycie szakali i tzw. psów knaanejskich w ciemnościach, i widziałeś tylko dalekie światła jordańskiej Akaby po drugiej stronie zatoki.

O wschodzie słońca patrolowymi jeepami zjeżdżaliśmy do opuszczonego miasteczka filmowego Texas-Ranch, gdzie dawniej kręcili spaghetti-westerny, a teraz stada zdziczałych psów knaanejskich uganiały się główną uliczką, wzbijając kłęby żółtego kurzu wokół zbitego z surowych desek podestu z szubienicą. Stawaliśmy zawsze przy świeżo pobielonym więzieniu - jedynym murowanym domku w miasteczku - i robiliśmy sobie kawę z kardamonem na małej butli gazowej, która stawialiśmy na rampie przed kratami.

No więc teraz Max z tym swoim wywiniętym kinolem, zapatrzony w siebie, mówił cos o multimedialnych chałturach i potem nagle zaczął gadać, że z pół roku temu jechał starym BMW autostradą Berlin-Hannover, gdzie nocami w weekendy można się pościgać z różnymi synkami milionerów. No i nagle zobaczył przed sobą najnowsze porsche-cabrio jadące z prędkością 80 km/h, i tak go wkurwiło, że postanowił je wyprzedzić, i zobaczył w środku dwóch dziadków w wieku esesmańskim w czapkach świętego Mikołaja, a miedzy nimi siedział piesek w takiej samej czapeczce.

Więc przypomniałem sobie, jak najbardziej lubiłem wieczorne przejazdy szosą nadmorską z Ejlatu do Taby, gdy wzdłuż wąskiej plaży między skałami migały światła w setkach namiotów na wietrze. A w dzień wstępowaliśmy nieraz do pubu hotelowego gdzie barman z Bombaju, w białym smokingu, robił koktaile zawsze w takim odcieniu błękitu, jaki o tej porze dnia przybierała Zatoka Ejlacka. - To może nie straciłeś tyle czasu na cholerne wojsko, jak ci się zawsze zdawało - powiedziałem sobie.

Tylko że naprawdę cholernie lubiłem jeździć szosą wzdłuż portu ejlackiego, gdy na nocnej zmianie pracowały wielkie dźwigi i wyładowywali nowe japońskie samochody z okrętów na piętrowe lawety, a suwnice przestawiały kontenery na placach składowych między hangarami, gdzie teraz odbywał się festiwal Jazz nad Morzem Czerwonym i w przerwie puszczali przez głośniki utwory Johna Coltrane’a, i widać było migające, pomarańczowe światła jordańskiej Akaby po drugiej stronie zatoki.

Kolorowa kolejka turystyczna z dzwoniącym parowozikiem rozwoziła na walonych ludzi z butelkami piwa i z nargilami z arakiem po nabrzeżu, gdzie - między oświetlonymi na czerwono kontenerami i wielkimi dźwigami - grali jakiś latynojazz w kłębowiskach kabli, monitorów i pulsujących laserów. Zapach browaru i marihuany; ludzie z jednorazowymi kubkami na szyjkach butelek, ktoś krzyknął półgłosem, ciągnąc mnie do małego hangaru z falistej blachy, gdzie przed wejściem silny wiatr od morza targał małym drzewkiem oliwnym w donicy.

Zobaczyłem rodzaj trapu prowadzącego do hangaru; drewnianą konstrukcję, która - jak morska fala - odsuwa się, żeby przepuścić piaskowe i ziemiste postaci na dużych białych płótnach, niektóre otrząsające się jeszcze z bryzgów wody; jakbyś wyrwany ze snu patrzył pod słońce na ludzi wychodzących z morza. Samotność, męka i bezsens lat 60. ze smugami słońca i seksu - z rękami wyciągniętymi donikąd; widok nieznanego lądu, jakby poganiali się nawzajem - dźwięki muzyki elektronicznej.

- Piasek i ziemię Maksiu pracowicie zebrał łopatką w różnych miejscach Izraela - powiedziała Iza. - Muzyczkę elektroniczną skomponował któryś z tych kolesiów od Art-B.

- To byłby niezły scoopik jeszcze z parę lat temu - powiedział Szulc.

- Pamiętam, jak kobiece pisemka w Polsce za wywiad z exmałżonką Bagsika w Tel Awiwie dawały 500 baksów. Nie chciała niestety zdradzić tajemnic łoża i oscylatora, więc za tę samą kasę wcisnąłem im zdjęcia apartamentowca, w którym mieszkała – powiedziałem.

- Z pewnym sentymentem wspominam, jak kolesie od Art-B byli ludźmi z pierwszych stron gazet - powiedział Szulc.

- To był zawsze świetny temat zastępczy, gdy zamierał proces pokojowy na Bliskim Wschodzie – powiedziałem.

- Niezły był też śmigłowiec szturmowy Huzar na platformie Sokoła, o ile pamiętam - powiedział Szulc.

- No proszę - powiedziała Iza. - Znów jesteśmy w nieśmiertelnym temacie stosunków polsko-żydowskich.

- Niech temat ten nigdy nie spada z headlinów – powiedziałem.

- I zawsze niech budzi emocje pozytywne - powiedział Szulc.

- Do Europy przez Jedwabne – powiedziałem.

- To brzmi jak sen piękny kolorowy - powiedział Szulc.

- Nie brak na szczęście tematów zastępczych – powiedziałem.

- Ta choroba toczy nas od zarania - powiedział Szulc.

- No i podsyca ją też ciągle twoja gazetka – powiedziałem.

- O Jedwabnym nie chcieli pierwsi napisać - powiedział Szulc. - Byłem przy tym, jak nie chcieli napisać ani słowa.

- Stali się zwykłymi nudziarzami – powiedziałem.

- Też dla nich jakby kiedyś coś robiłeś - powiedział Szulc.

- Są wciąż najlepsi w Polsce – powiedziałem.

- W pewnym momencie sami o sobie zaczęli mówić „największy dziennik w

Europie środkowo-wschodniej” - powiedział Szulc.

- Skąd oni wzięli ten pomysł? – spytałem.

- Maszynka do robienia kasy - powiedział Szulc.

- Ciekawe, czy też tak mówią o sobie – powiedziałem.

- Z pewną nieśmiałością - powiedział Szulc.

- Czy gazetka tego nie widzi? – spytałem.

- Przestało jej zależeć - powiedział Szulc.

- Stali się wielkim koncernem medialnym – powiedziałem.

- Pochylają się, kurwa, nad człowiekiem - powiedział Szulc.

- Ciekawe, czy o to im chodziło – powiedziałem.

- Też byście, kurwa, pochylili się nad człowiekiem - powiedział Max, który miał dziwnie wywinięty nos, z zadartą na końcu spiczastą spiralką.

- Mistrzu ma rację – powiedziałem.

- I słowa więcej o gazetce - powiedziała Iza.

 

CDN

 

Eli Barbur
O mnie Eli Barbur

STARAM SIĘ GADAĆ DO RZECZY. Opublikowałem powieści „ GRUPY NA WOLNYM POWIETRZU ” (Świat Literacki, W-wa 1995 i 1999) i „ STREFA EJLAT ” (Sic!, W-wa 2005); tom opowiadań ” TEN ZA NIM ” (Świat Literacki, W-wa 1996); ” WZGÓRZA KRZYKU” (Świat Literacki, W-wa 1998) - zbiór reportaży i wywiadów zamieszczanych w latach 90. w GW i tygodniku Wprost; „WŁAŚNIE IZRAEL” (Sic!, W-wa 2006) - wywiad-rzeka o Izraelczykach.  “ TSUNAMI ZA FRAJER. Izrael - Polska - Media” (wyd. Sic!, W-wa 2008) - zbiór felietonów blogowych, zamieszczanych w portalach: wirtualnemedia.pl i salon24.pl.; פולין דווקא (Właśnie Polska)- reportażowa opowieść o Polsce z rozmowami o kulturze - Jedijot Sfarim, Tel Awiw 2009; WARSZAWSKI BEDUIN (Aspra-Jr, W-wa 2012)- biografia Romana Kesslera. @ ZDZICHU: WITH A LITTLE HELP OF HUMAN SHIELDS. Spiro Agnew: The bastards changed the rules and didn’t tell me. I LOVE THE SMELL OF NAPALM IN THE MORNING (Apokalipsa teraz). "Trzeba, żeby pokój, w którym się siedzi, miał coś z kawiarenki" (Proust). MacArthur: Old soldiers never die; they just fade away. Colombo: Just give me the facts. "Fuck the Cola, Fuck the Pizza, all we need is Slivovica". Viola Wein: Lokomotywa na Dworcu Gdańskim nie miała nic wspólnego z wierszem Juliana Tuwima. FUCK IT! AND RELAX (John C. Parkin)

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura