Eli Barbur Eli Barbur
1613
BLOG

STREFA EJLAT (1)

Eli Barbur Eli Barbur Kultura Obserwuj notkę 13

TELAWIW OnLine: Na redzie portu w Ejlacie wystartował wczoraj wieczorem 27. JAZZ-FESTIWAL nad MORZEM CZERWONYM. Fajny gitarzysta brytyjski Matt Schofield w ostatniej chwili odwołał przyjazd ze strachu przed rakietami dżihadystów z Synaju...Wrzucam tu 1. rozdział mojej powieści STREFA EJLAT, której akcja toczy się dokładnie 10 lat temu podczas 17. edycji tego festiwalu.       

http://www.youtube.com/watch?v=HvHVUIumLQ0

 

No więc już po przyjeździe do Ejlatu nad Morzem Czerwonym i wypiciu jakiejś Lavazzy na stacji benzynowej z dudniącym niemieckim techno trancem, zobaczyłem pustawe lotnisko w środku miasta, gdzie pasy startowe były kolorowo oświetlone w ciemnościach. Miałem za sobą parogodzinną jazdę samochodem przez pustynię i musiałem jeszcze skoczyć do egipskiej enklawy Taba na granicy z Izraelem, gdzie odbywało się jakieś piękne sympozjum pokojowe. No i teraz nie miałem pomysłu jak spędzić resztę wieczoru i chciałem rozejrzeć się w sytuacji i wrzucić torbę z rzeczami do hotelu Hilton-Taba, który dawniej nazywał się inaczej.

Nastroszone wróble skakały z ćwierkaniem wokół kilku facetów ubranych w szorty, luźne koszule i płócienne kamizelki, siedzących na niklowanych stołkach przy barze i stukających ostro na laptopach. - W całej Europie nic tylko zadymy pedalskie i antywojenne, a tu jakby nagle kraina łagodności - powiedział nagle jeden z tych facetów, który nazywał się Szulc i przyleciał okrężnie z Warszawy ze sporą ilością kacogennych kordiałów i miał jechać dalej do polskiej bazy Camp Babilon w Iraku. - Nie wiedziałem, że w „Eljacie” macie strefę bezcłową - powiedział Szulc.

No więc powiedziałem Szulcowi, że w Ejlacie, a nie w „Eljacie”- i byliśmy kumplami z dzieciństwa, ale spotkaliśmy się pierwszy raz po latach dopiero w 2000 roku, gdy „polski papież” składał historyczną wizytę w świętej krainie. Kolega Szulc obsługiwał wtenczas fanatycznie pielgrzymkę Papy dla mediów elektronicznych i pisemek kobiecych i odgrażał się w jerozolimskim centrum prasowym - przed monitorami z papieskim Woodstokiem nad jeziorem Genezaret - że musi koniecznie przyjechać na korespondenta do tej porąbanej kolebki cywilizacji judeochrześcjańskiej.

- Czerwcowe szczyty pokojowe w egipskim Szarm-el-Szejk i w jordańskiej Akabie doprowadziły do zawieszenia broni między Izraelem a Palestyńczykami. Teraz jednak, po sześciu tygodniach rozejmu, który rozbudził nadzieje na pokój miedzy stronami, znów powraca przemoc na Bliski Wschód - powiedział Szulc w telefon satelitarny, wykonując „wejście na żywo” w toalecie. Tylko że woda trysnęła nagle we wszystkich pisuarach naraz i Szulc stojąc na palcach w rozkroku jak raczkujący szczudlarz, wyjaśniał nerwowo, że włączyli „grającą fontannę” w kurorcie Ejlat.

Nad lotniskiem leciały kłębiaste chmury, między którymi przeświecało gwiaździste niebo i nie chciało mi się Szulcowi tłumaczyć, że Ejlat z Tabą, Akabą i Szarm-el-Szejk miały razem robić za model Nowego Bliskie go Wschodu, ale wszystko padło po wybuchu drugiej intifady palestyńskiej. Szliśmy wolno w kierunku Morza Czerwonego i wiatr szarpał 2-metrowymi dmuchanymi krokodylami i rekinami szczerzącymi kły na stoiskach z pamiątkami, i ostry snop zielonego światła puszczany gdzieś z hotelu Herods - jakby z latarni morskiej - coraz to przecinał ciemności.

No więc powiedziałem Szulcowi, że w Izraelu są chyba ze trzy w sumie całkiem niezgorsze latarnie morskie: w starym porcie rybackim Jaffo w południowym Tel Awiwie, gdzie zawijały kiedyś przeładowane parostatki z pierwszymi imigrantami żydowskimi ze wschodniej Europy, nad spadzistym brzegiem morza w Rosz H'Nikra na granicy z Libanem i w zbudowanej jeszcze przez krzyżowców twierdzy Akko, spod której nawet Bonaparte musiał 200 lat temu odstąpić ze wstydem, bo nie dał rady odbić jej mamelukom i ostatnio UNESCO włączyło ją do światowego dziedzictwa.

- Latarnie morskie mają swoje portale - powiedział Szulc.
- I noszą imiona różnych świętych - powiedziałem.
- Nie mylić z małymi kapralami - powiedział kolega Szulc.
- Karuzele też występują w Internecie - powiedziałem.

No i powiedziałem Szulcowi, że pod koniec zeszłego tysiąclecia, u podnóża murów obronnych w Akko archeolodzy wygrzebali świetnie zachowany szkielet grenadiera napoleońskiego z grabą zakleszczoną na drzewcu zbutwiałej chorągwi. I potem oficjele w białych rękawiczkach i szamerowanych degolówkach zabrali kościotrupa specjalnym samolotem do V Republiki, gdzie urządzili mu pochówek z salwą honorową - na cmentarzu z lufami starych kalubryn, w których koczują wiewiórki.

- Też kiedyś chodziliśmy w degolówach - powiedział Szulc.
- Robili je na Chmielnej w odcieniu popielatym - powiedziałem.
- Bywały też w odcieniach granatu - powiedział kolega Szulc.
- I mogłeś sobie zamówić z nauszniczkami - powiedziałem.
- Gorzej bywało z białymi rękawiczkami - powiedział Szulc.

Tylko że nagle przygasły światła na ejlackim nabrzeżu i zobaczyłem tłumy małolatów z gitarami i śpiworami pod rozwianymi i podświetlonymi na zielono palmami nad morzem. Więc nagle znowu najlepiej było w knajpowych ogródkach zatłoczonego „starego centrum” w środku miasta i błyskające światłami airbusy z hukiem i wypuszczonymi kołami (jak cholerne wahadłowce nad Texasem - powtarzał Szulc) podchodziły do lądowania od strony zatoki, po drugiej stronie której błyskały światła Akaby.

Do baru Stella Maris trafiały zawsze wprost z lotniska najlepsze odjeby z Sixties, z siwymi kitkami i zasiedliśmy w aluminiowo-wiklinowych fotelach przed oświetlonym wejściem. Technosamba i smród gnijącej ryby w porywach wiatru i w satelitarnej telewizornii puszczali w zwolnionym tempie powtórki z wojny w Iraku: podrajcowani emeryci w przedpotopowych hełmach, wymachiwali kałachami zza worków z piaskiem na moście nad Tygrysem, gdy amerykańskie Abramsy ostrzeliwały już obrośnięte palmami „bizantyjskie” pałace Saddama na zachodnim brzegu.

Ale potem barman, którego wszyscy nazywali Lejbo, i który był kiedyś całkiem niezłym zawodnikiem interdyscyplinarnym w bliższych i dalszych rejonach świata, przełączył telewizor na stary western z Johnem Waynem w spłowiałej koszuli z różową apaszką, który poił gniadego konia w spienionej górskiej rzece - w przezroczystym powietrzu wypełniającym kotlinę między ośnieżonymi szczytami.

- Stalin pod koniec życia chciał zakatrupić Wayne’a - powiedział Szulc.
- Pamiętasz pierwszy western, który kiedyś zaliczyliśmy? - spytałem.
- Indiański wojownik lub Winchester-73 - powiedział Szulc.
- Ostatnia walka Apacza z Burtem Lancastrem - powiedziałem.
- W sweterkach staliśmy z pół dnia po bilety - powiedział Szulc.
- W samo południe z Garry Cooperem było dużo później - powiedziałem.
- Przerobili go potem na Solidarność z szeryfem - powiedział Szulc.

Zauważyłem nagle, że „cholerne wahadłowce” przestały nadlatywać stadami od strony zatoki, po drugiej stronie której migały rzędami pomarańczowe światła jordańskiego miasta portowego Akaba, które wydawało się jakby wyludnione. Dzieciak w nowych rozsznurowanych adidasach puszczał zdalnie sterowany model strategicznego bombowca B52 nad schodami, na których siedziały małolaty - w zakurzonych traperach z fluoryzującymi sznurowadłami, oparte o wypchane plecaki na stelażach.

- Nie pamiętam już, czym się bawiłem jak byłem mały - powiedział Szulc.
- Prawdopodobnie pisiorkiem - powiedziałem.
- Pisiorkiem to było potem - powiedział Szulc.
- Pamiętam upał i watę cukrową na 1 maja. Bokserzy na ciężarówie- platformie grzmocili się po ryjach przed trybuną honorową -powiedziałem.
- Z tego się potem wzięły Love Parady - powiedział Szulc.
- To było w XX wieku, który zrodził najgorsze totalizmy - powiedziałem
- Były też ruskie parowozy z sosnowego drewna z sękami w sklepie zabawkowym na Nowym Świecie - powiedział Szulc.
- Graliśmy w zośkę i pikuty na podwórku, a czasem grywaliśmy też w gazdę - powiedziałem.
- O ile pamiętam, ołów na zośki wytapialiśmy z izolacji starych przewodów elektrycznych - powiedział Szulc.
- To nie było nigdy rzeczą prostą - powiedziałem.

No więc naprawdę było w minionym stuleciu i nie chciało mi się teraz myśleć o tym, jak pojawiałem się w szkole w nowym sweterku, zrobionym na drutach przez moją matkę, i miałem zośkę z resztek tej samej zielonej wełenki zalanej ołowiem. Albo jeździliśmy z chłopakami rowerami za miasto i padaliśmy gdzieś na piachu między młodymi sosenkami i był ten fantastyczny zapach zieleni na wiosnę, gdy poza tym niewiele się działo w twoim życiu; wiadomo jak jest - pomyślałem sobie teraz.

- Wiesz co - powiedział Szulc. - Jeszcze mi chyba nie mówiłeś, co robiłeś po wyjeździe ze skomunizowanej ojczyzny.
- Studiowałem coraz wolniej - powiedziałem.
- Nie zdążyłem wtenczas na Gdański, żeby cię odprowadzić z wszelkimi honorami, w białych rękawiczkach - powiedział Szulc.
- Rozumiem - powiedziałem.
- Nie rozumiesz- powiedział.

- Najpierw mieszkałem z parę lat w Kopenhadze i od samego początku nie miałem pomysłu, żeby zostać Duńczykiem, choć sporo rzeczy mi się u nich podobało. Potem nagle wyjechałem do Izraela i wyłączyłem się do reszty z pięknych lat 70. - powiedziałem.
-Też nie miałem pomysłu na lata 70. - powiedział Szulc.
- Pracowaliśmy obaj przy tym pomyśle - powiedziałem.
- Lata świetnej pracy - powiedział Szulc z jakąś nagłą rozpaczą w twarzy i wyraźnie nie radził sobie z tym wszystkim, i tkwił w nim jakiś cholerny żal, choć wyglądał raczej na faceta, któremu się udało.

- Nie całkiem tak było - powiedziałem. - Chciałem wyrwać się z kanału emigracyjnego w Danii, gdzie naprawdę już byłem pod murem i potem z parę lat w wojsku i na studiach w Izraelu nie ciągnęło mnie do tej waszej Mitteleuropy. Tylko że w połowie lat 80. na wzgórzach Golan, gdzie robiliśmy już wtenczas za rezerwistów, posyryjska tzw. mina przeciwpiechotna rozerwała jednego z najlepszych kumpli z Warszawy, który nazywał się Sztajner i też wyjechał najpierw do Danii i potem do Izraela.

- Też studiowałem coraz wolniej - powiedział Szulc. - Po rytualnej akcji z obrączkowaniem w Pałacu Ślubów wymyśliłem sobie, żeby wyjechać na saksy do Wiednia, bo w drugiej połowie 70. lat w Polsce znowu wszystko zaczęło się walić. Robiłem przeważnie za budowlańca, ale dzięki temu jakoś wyrabialiśmy z koleżanką-żoną i kupiliśmy sobie nawet chatę z polodowcową sadzawką na Mazurach. Wróciłem do Polski dopiero, gdy wybuchła Solidarność i potem w stanie wojennym znów robiłem na czarno u Austriaków, ale jako starszy pomocnik majstra murarskiego.

- Nie ominął cię jakby los wiecznego tułacza - powiedziałem i naprawdę miałem to już wszystko za sobą, choć niewiele z tego wynikało poza tym, że udało mi się uwolnić od jakiegoś dziadowskiego żalu w środku.
- Ominął mnie los wiecznego etosowca w rozciągniętym sweterku z oporniczkiem - powiedział Szulc. - Lato spędzałem Wienerwaldzie. Pogoda jak w Izraelu, żarcie jak w Polsce, picie jak w Austrii, ale zawsze lubiłem wineczko, więc jakoś nadrabiałem ilością i wychodziłem na swoje.

W knajpie Stella Maris wszystkie stołki przy barze były teraz zajęte poza pierwszym z brzegu, koło którego przelatywała zgrzana Szwedka- kelnerka w chodakach i wyszarpywała butelki z przeźroczystej lodówki z czerwonym neonem Coca Coli i migającą jarzeniówką. Kelnerka miała niezłe piersi, które latały jej luźno pod koszulką i bardzo dobrze odbijały się w lustrze ze złotymi ramami nad barem, i na chropowatych ścianach wisiały komputerowe i niby-jaskiniowe malunki z jakimiś jednorożcami i podświetlone reklamy Guinnessa z Murzynką trzymającą pękaty kufel.

Przy barze, jak mówiłem, same odjeby z siwymi kitkami i lubiłem to miejsce, bo od lat się nie zmieniało, co w świętej krainie było prawie że zjawiskiem nadprzyrodzonym. No więc potem musiałem wytłumaczyć Szulcowi, że przeciętny bar w Izraelu nie przetrwa nigdy więcej niż pięć lat i potem zdycha po cichu. Zwolnił się drugi stołek przy barze i przesiedliśmy się tam z Szulcem, i w telewizorze z wyłączonym dźwiękiem ubrany na biało Koreańczyk, z maskę chroniącą przed SARS na twarzy, tańczył Makarenę na linie, machając wielkim czerwonym wachlarzem.

Barman Lejbo, który tak naprawdę nazywał się Lejbowicz i kiedyś był partyzantem Che Guevary w Boliwii, rozlewał ostrożnie Guinnessy z beczki i robił drinki na złotej tequili w rytmie muzyki z lat sześćdziesiątych, którą puszczał wciąż na okrągło, żeby odstraszyć przyćpane kurwy z WNP, transwestytów ze znerwicowanymi pieskami i nawalonych travellersów. Ale nieraz, gdy trzeba było użyć bardziej radykalnych środków Lejbo puszczał zdarte bluesy z delty Missisipi i walił w stary dzwon okrętowy, że czas już najwyższy, aby zamówić następną rundę drinków.

- Dawno nie widziałem cię w Ejlacie, chłopie - powiedział Lejbo.
- Nie ciągnie mnie tu ciekawość - powiedziałem, patrząc jak podaje mi spienionego Guinnessa na kartonowej podkładce ze złotą obwódką.
- Jesteś już trzecim facetem od rana, który tak mówi - powiedział Lejbo, a w jego pobrużdżonej twarzy o ostrych rysach pojawiła się nagle głęboka humanitarna troska idąca o lepsze z niepokojem.
- Poznaj mojego kolegę z Polandu - powiedziałem.
- Nice to meet you - powiedział Lejbo.
- Co to za koleś? - powiedział Szulc.

- Czytałem kiedyś w Internecie, że Polacy wyssali antysemityzm z mlekiem matki - powiedział barman Lejbo, z którym znaliśmy się od dawna.
- Antysemityzm bez Żydów to nasza specjalność - powiedział Szulc.
- To ciekawe - powiedział Lejbo, którego pobrużdżona przeżyciami twarz wyrażała teraz głęboki smutek skontrastowany z niepokojem.
- Trzeba mieć zdrowo najebane we łbach - powiedział Szulc.
- To jest całkiem ciekawe - powiedział Lejbo.
- Tego się nie da znieść - powiedział Szulc.

- Od kiedy biegasz po necie? - spytałem Lejba.
- Robię to z czystej ciekawości - odpowiedział.
- Ja już jestem po odwyku - powiedziałem.
- Dla niektórych net jest OK - powiedział Szulc.
- Przyjazny jest dla środowiska - powiedziałem.
- Kiedyś było inaczej - powiedział kolega Szulc.

- Kiedyś dawno przed drugą intifadą Polacy odwiedzali moją knajpę w ramach pakietu turystycznego Izrael-Egipt-Jordania - powiedział Lejbo.
- Raczej naturalna i pożądana tendencja - powiedział Szulc.
- Pamiętam, jak ten facet uczył mnie polskiego - powiedział Lejbo wskazując moje odbicie w lustrze ze złotymi wygiętymi ramami.
- Myślałem, ze znasz polski od urodzenia - powiedział Szulc.
- Kujwa kujwie jba nie ujwie - powiedział Lejbowicz.
- Pod znakiem starych mistrzów - powiedział Szulc.

- Myśmy mieli absolutnie nawiedzoną polonistkę w podstawówce – po wiedziałem. - Przedwojenną raszplę w sznurowanych bucikach. Potem w ogólniaku za to mieliśmy świetną młodą kobitkę świeżo po studiach, też absolutnie nawiedzoną, i byliśmy zafascynowani tym fenomenem, łączącym w sobie kobiecość najwyższej klasy z fantastyczną inteligencją.

- Nie pamiętam już chyba, co znaczy słowo kujwa - powiedział Lejbo, którego twarz nie zdradziła tym razem żadnych odczuć ani przemyśleń.
- Pewno miałeś słabą panią od polskiego - powiedział Szulc.
- Słowa kujwa używają też często Rumuni pracujący na czarno w Ejlacie i dorabiający jako alfonsi od kurew z WNP - powiedział Lejbo.
- W pięknym rumuńskim języku występuje przyimek "dupa" - powiedział Szulc. - Dawniej jak w gazetach pisali dupa agenta TASS, to znaczyło, że dawali coś za TASSem, a wal dupa wal znaczyło fala za falą.

- Z tego się chyba jakoś wyrasta - powiedziałem.
- Jak jest alfons po nowohebrajsku? - spytał Szulc.
- Ars, co może oznaczać też jad - powiedziałem.
- Nie jest z wami tak źle - powiedział kolega Szulc.
- Musisz zrobić wywiad z Lejbem - powiedziałem.
- Kiedyś chciałem z Nelsonem Mandelą - powiedział.
- A ja z El comandante Che Guevarą - powiedziałem.
- To już wolałbym z Winnie Mandelą - odpowiedział.

No więc potem Szulc zaczął opowiadać, że jakiś skandynawski facet zrobił wywiad z Winnie Mandelą dla National Geographic i strzelił parę fotek, ale nie doszedł z tym do hotelu, bo ograbili go w burdelu w Soweto i zabrali mu wszystkie materiały, i koleś do dziś nie może się pozbierać. W satelitarnej telewizorni Sarajewo i Dubrownik z lotu ptaka i ludzie z plażowymi parasolami w deszczu i harleyowcy z pochodniami; powtórki z setnej pielgrzymki papieża, który białym katamaranem Marco Polo wpłynął do Rijeki, gdzie na secesyjnym bulwarze witały go tłumy Chorwatów.

No i przypomniałem sobie teraz, jak w czasie wizyty papieża w Jerozolimie Szulc w jeansach, białym t-shircie i wytartej tweedowej marynarce z identyfikatorem lamentował, że w Warszawie znowu wysiadły kaloryfery, choć ostatnio w nocy było z 10 stopni mrozu; no kopa lat, ale żeśmy się zeszli - powtarzaliśmy sobie wtenczas i ciekawiło mnie, co to za facet, bo patrząc na niego, myślałem sobie, że gdybym wtedy po marcu-68 nie wyjechał na stałe z Polski, to on byłby teraz jakimś moim odbiciem, i nagle zobaczyłem, że kolega Szulc też uważnie mi się przygląda.

- O co tu chodzi, cholera! - powiedział teraz Szulc. - Siedziałem w absolutnej głuszy na działce z polodowcową sadzawką gęsią, szukając odpowiedzi na pytanie, jak pierdolą się motyle. W ramach odwyku od Afery Rywina oglądałem rysunkowe pornosy na dvd z pięcioma głośnikami i za dzwoniła komóra: chcesz skoczyć do campu Babilon, to przyleciałem - via Amsterdam - do Ejlatu i z miejsca wpadłem w jakieś sympozjum izraelsko-palestyńskie w Tabie, ale za chwile jadę - przez Jordanię - do Iraku.

- Wszystko jest całkiem OK! - powiedziałem i z głośników na belkach pod sufitem, gdzie siedział rudobrody krasnal z wielkim fiutem i różowym kobiecym biustem, leciał świetny kompakt Oh Preety Women Roya Orbisona w rogowych okularach, który zmarł przedwcześnie w latach 80. - i to bynajmniej nie na AIDS. Rytmiczne dudnienie gitar w zadymionym powietrzu i pijane niemieckie panienki w koszulkach MTV z pacyfistycznymi hologramami zamawiały drinki Sunrise na tequili, i tańczyły przemiatając rozpuszczonymi jasnymi włosami nad barem obitym miedzianą blachą.

@

 

 

Eli Barbur
O mnie Eli Barbur

STARAM SIĘ GADAĆ DO RZECZY. Opublikowałem powieści „ GRUPY NA WOLNYM POWIETRZU ” (Świat Literacki, W-wa 1995 i 1999) i „ STREFA EJLAT ” (Sic!, W-wa 2005); tom opowiadań ” TEN ZA NIM ” (Świat Literacki, W-wa 1996); ” WZGÓRZA KRZYKU” (Świat Literacki, W-wa 1998) - zbiór reportaży i wywiadów zamieszczanych w latach 90. w GW i tygodniku Wprost; „WŁAŚNIE IZRAEL” (Sic!, W-wa 2006) - wywiad-rzeka o Izraelczykach.  “ TSUNAMI ZA FRAJER. Izrael - Polska - Media” (wyd. Sic!, W-wa 2008) - zbiór felietonów blogowych, zamieszczanych w portalach: wirtualnemedia.pl i salon24.pl.; פולין דווקא (Właśnie Polska)- reportażowa opowieść o Polsce z rozmowami o kulturze - Jedijot Sfarim, Tel Awiw 2009; WARSZAWSKI BEDUIN (Aspra-Jr, W-wa 2012)- biografia Romana Kesslera. @ ZDZICHU: WITH A LITTLE HELP OF HUMAN SHIELDS. Spiro Agnew: The bastards changed the rules and didn’t tell me. I LOVE THE SMELL OF NAPALM IN THE MORNING (Apokalipsa teraz). "Trzeba, żeby pokój, w którym się siedzi, miał coś z kawiarenki" (Proust). MacArthur: Old soldiers never die; they just fade away. Colombo: Just give me the facts. "Fuck the Cola, Fuck the Pizza, all we need is Slivovica". Viola Wein: Lokomotywa na Dworcu Gdańskim nie miała nic wspólnego z wierszem Juliana Tuwima. FUCK IT! AND RELAX (John C. Parkin)

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura