strof strof
1632
BLOG

Korczyny

strof strof Kultura Obserwuj notkę 33



Tomik opublikowany w ramach IV festiwalu poezji Th’Republic of Poets. Blogosfera Polska 2016. 




Pokuszenie

Płowieje lato w sadzie, dogasają jabłonie.
Na zielonych paterach jabłka Adamowe

wodzą na pokuszenie południowe słońce
i suche światło sierpnia namaszcza im skronie.



Gotowy

W sierpniu, a może w lipcu roku 1899
wjeżdżam na most, a trzeba
wam wiedzieć, że rzeka wtedy głębsza
niż będzie za sto lat. Widok też inny:
kościół ma przed sobą
kilkanaście lat jeszcze. Dopiero się rodzą
pociski, domy powoli wbijają się w skałę. No i ja.
Z brodą, bez brody – rzecz do rozstrzygnięcia.
Za to jakie myśli
w głowie! Ho, ho! Żeby
kupić kawał pola od dziedziczki albo
warsztat do wyciosywania
krokwi! Ale jest jeszcze wcześnie
i każdy powiada: Masz czas, masz
jeszcze dużo czasu.
Nie zważam na to, bowiem całym
sobą wjeżdżam na most, który
trzeszczy przeraźliwie
pod naporem
mojego gotowego na wszystko
nieistnienia.



Czego potrzeba

I
Świat przysiada za roletami i tak to się toczy.
Ptaki wzbijają się niby pył i zasłaniają
całą resztę.
Czego potrzeba? –

II
pyta właścicielka kawiarni, zastępując
swego brata.
Na zewnątrz planety
odcinają się od
naszych statecznych poglądów.

III
Blat stolika paruje. Świat za roletami
odchodzi do historii.
Wychodząc, słyszysz,
jak ona pyta:
Kiedy się urodziłeś i czy wtedy był śnieg?



Tamto morze

Samotna łódka przeprawia się przez zatokę.
Jesteś w niej, a może i ja także
przedeptuję znajome deski wzdłuż i chybotliwie
wszerz, aż woda wdziera się
krótkimi skokami. Ale
na wypadek, gdybyśmy jednak pozostawali
poza, na niewidocznym brzegu z suchymi
stopami, piszę ten wiersz, podnoszę
ziarno piasku, jakbym budował dom, dowodząc
że nie jest prawdziwym
spojrzenie, dotyk, drzazga deski,
jeśli nie omyje ich
tamto morze.



Tuśmy

Brzmi to jak jakaś obelga –
ty tuśmo! Wy tuśmy!
Lecz komu ją rzucać,
pod czyim adresem?
Zatem nie obelga, ale zawołanie,
że się znaleźliśmy. Albo przewrotna radość, że za chwilę
znajdą nas, jak chce Leśmian: zapodzianych.
A jak naprawdę? Czy ktoś nas odnalazł?
Pewnie nie, skoro nadal wołamy: Tuśmy!
Tuśmy! Z tych naszych ameryk, kołysek,
galicyjskich domów
pełnych sekretnych wejść, wyjść. Te na północ, te
na południe. Tuśmy!
W szafach, gdzie żyjemy, pachnie
dobrotliwa lawenda, ptaki
trzepoczą skrzydłami jakby wznosiły
ciężki od spojrzeń księżyc
i szeleści materiał
wstydliwie i płocho
jak słońce w grudniu.



Powrót 

Powrót na koniu spragnionym, skaczącym nad
wyspami. Rozbijającym morskie liście na białą miazgę. Imiona

muzyki mylą się w cieniu góry. Jak
długo już naprężają się mięśnie zwierzęcia?

W miłosnym trwaniu giną fale i słychać
oddech jeźdźców przenikający opowieść

o podróży bez końca, o domu z białych kamieni, o świcie
i zmierzchu stojącym w płomieniach. Muszle

skrywają głosy. Wystarczy odjąć palec od
ust i zaczerpnąć wody słonej jak przeszłość.

Toczy się śpiew ślepca po piaszczystej równinie
i trwa szelest drzew, z których zostały tylko kotwice korzeni. 



Kształty

Pod grubą skórą wczesnojesiennej pogody,
gdy gotują się krople wiśni i piaszczysta droga
wybiela się ze wszystkich sił przed horyzontem,

nic nie jest bez winy, także kroki
obchodzące przestrzeń bardziej niż ten, który
je stawiał: budowniczy żywych, niknących pomników.

Teraz trwa targ (pamiętasz?) i spowiedź poszarzałych jabłoni;
obłoki płyną, niepowstrzymane. I jakże
wysoki jest brzeg lata, odmykający usta rzece

cichej dotąd i gęstej jak wędrowny
cień. Dłonie garniec formują, a to jest kształt echa,
co zastąpi tu z czasem nasz zanikły głos.



Na drogę

No to i wyjechałeś,
a dalej samo poszło.

Co zrobić z tymi pieniędzmi,
jednymi dla nas obu?

Wydać albo zakopać
w bruździe? Pod popiołem?

Zdaje się, żeś tam teraz
poddany królowej.

Zawsze to lepiej niżeli
być poddanym znużeniu.

Księżyc pada na drogę
i toczy się z tobą.

Patrzę, jak podnosisz
jego światło jak agrest.



Jakby nigdy nic

O, z jakim wdziękiem przybijają fale
do kamiennego brzegu, gdzie się toczą
dyskusje to o handlu, to o modzie.
Do Grand Hotelu kroczy w jasnym
garniturze podróżny – jeszcze
statek kolebie się w jego butach,
drzwi otwierane przez chłopców usłużnych,
ach, jaki szyk i mgiełka erotyzmu!
Wystarczy, by pałac postawić na wodzie!
A już napięte liny między dniami,
chłodne podmuchy wieszczą swoje święto.
Między wierszami niejasne przeczucia,
potknięcia w tańcu, cienia ostra krawędź.
Lecz ciągle z wdziękiem przybijają fale,
i on przychodzi, i drzwi są otwarte. 



Tak samo

Powolny spacer przez miasto,
zrównanie dnia z nocą. Umiejętnie stąpać
przez zarosłe podwórza,
by nie poparzyć się mrokiem.
I tak, by nikt nas nie poznał, nikt się nie dowiedział,
że wracamy.

Niezmąceni przerwami, w swoim zaślepieniu
bez rozumnej modlitwy. Czy znajdzie się
dla nas miejsce, gdy idziemy gościńcem
tak samo jak dawniej,
po tej samej ożywczej kąpieli
w tej samej rzece,
w tym samym smutku,
w tym samym zachwyceniu.



Posiłek

Rozłączył kromki i począł
wyjmować z nich ser jakby
oddzielał to, co cielesne
od nieskazitelnej duszy. A kiedy unosił
na przemian materię i niematerię,
widział swoje starzejące się ręce
i wkładał je w niebo
jak w wodę.



Tu i tu

Tu tańczyli goście na weselnych deskach.
Tu znów umarł Maciek w późnej partyzantce.

I chociaż mu grali nie podniósł się więcej,
zdjęcie takie płaskie, zrudziałe od krwi.

Sad cieniem dom omszył, żeby złe nie przyszło.
Księżyc na pniu sprzedał odkupione światło.

Dalej wąwóz gościńca wyprowadzał w świat.
Ten wróci, ten nie wróci – wróżyły im wierzby.

A tam już najlżejsze wjeżdżają w toń wozy
i wiozą, co wiozą: żywych i umarłych,

tych na śmierć, a tamtych znowu na wesele.
Że niby jeden turkot, że jednaka lekkość.



*** 

Kolejny dzień zimy, choć wiosna.
Za ścianą krzyki dzieci, gęste jak krzewy malin.
Zapala się płomyk w śnieżycy, tam gdzie autobusy,
zazwyczaj widoczne, kręcą swoje pętle.
Śnieg nie poleży długo, mówią
komunikaty i same znikają jeszcze szybciej,
nim zdążysz się nad nimi zastanowić, omal
nie wpadając w tej mgle w parę zakochanych,
których przepraszasz, muskasz
rękawem kurtki, jakbyś przecierała lustro.



Odłogi

Zległy odłogiem: zieleń, pies w obłokach
wezbranej ziemi i lśniąca kora wody na połyskach,
gdy zachód; wszystko tam jest wciąż jedynie sobą,
nie dźwigając żadnych obcych mu ciężarów.
Otwieram ramiona w obliczu tej pełni.
Przyjmuję ostrze, ziarno, kiełkowanie bólu.



Że było warto

Tyle się wydarza i kroczy w pośpiechu,
żeby zdążyło się wydarzyć. A przecież
nie chcieliśmy biec. Na niebie
kruchość chmur w płynności błękitu –
jeśli je widzisz także, w tej chwili,
uczyń znak, bym wiedział,
że warto było.



Opowiedzieć się

Nie jest łatwo opowiedzieć się.

Różni próbują różnie.
Już czekają z pomocą
wilk drapiący darń jak
koń przed gonitwą, ciemny las,
kruki, które uskoczyły spod kół
pędzących kołowrotków, samotne
księżniczki z papierowych wieżyc.

Tu i ówdzie przemyka krewny Heraklesa.
Kamienna twarz, oliwkowe majuskuły
prężą się w niewidomym opisie.

A to dobrze czy niedobrze?
A to sprawiedliwie czy niesprawiedliwie?

Gdzie indziej, lecz blisko,
wyblakłe pocztówki.

Nie jest łatwo opowiedzieć się.



Trzeci, nieistniejący

Patrzę na ceratę w kuchni: jej wzór
mógłby zdobić moją koszulę albo
skórę naskalnego zwierzęcia. Za wschodnią
szybą rośnie drugi z trzech
planowanych w tym miejscu wieżowców.
Obracam głowę i mój wzrok
pada na ten trzeci, nieistniejący, obecny.



Następnie

Następnie ten biały pomruk ściany,
z nierówną polepą, cząstka biografii.

I jeśli się śni
to jeszcze nie jest najgorzej. Wtedy,
gdy udaje nam się owo wstępowanie

w przejrzyste wody odnowionego jeziora.



Gołąb

Siedzi na chropowatej barierce, ani myśli odfrunąć.
Pod skrzydłami ma własne ciepło, ciche
pędy krwi. Wrośnięty w kremową wilgoć. Że
aż lebiody zazdroszczą,
zbiegając wśród śmieci z nasypu. I kiedy chcę
go złapać, zostaje mi w ręku
tylko ich pneumatyczny cień.



Brony

Przylatują na zimę,
pordzewiałe, bezczynne.

Gniazda w starej piwnicy
wiją sobie z nawyku.

Leżą zębem do góry,
leżą z ciałem nadpsutym.

Przyciągają wraz z chłodem
zbronowanym ugorem.

Grudki ziemi zakrzepłej
jeszcze rosną w powietrzu.

Komu wyście potrzebne:
porzucone, kalekie?

Brony w zimną noc czarną
Bóg w dom z serca przygarnął.



Na pamięć

Dużo nauczyłem się na pamięć. Wiele
przeniosłem z tamtych gór
w doliny.
Sięgam po szklankę z wodą
jak po zachodzące słońce. Przechylam szkło do ust
jakbym połykał promienie.
Cicho komponuję swój wyjazd. Plastikowa
walizka, której nie lubię, jak nieskończoność
przyjmuje jeszcze kolejny drobiazg.
Ciche szelesty rozmów zwiastują wiosnę,
jej kwitnącą obcość. Przecięte obłoki
szukają siebie.



Tylko jeden wiersz

Wchodzenie, wychodzenie, zatrzaskiwanie, te, tamte, jeszcze
inne drzwi, półkręgi na białych posadzkach, zawiasów skrzypienie.
A powroty – jeśli możliwe – zrzucają ciężar jak niknące gwiazdy.

Chciałem ofiarować ci tylko jeden wiersz,
ten, który piszę od zawsze.

Jeden i ten sam,
ten, który wyciąga rękę, cofa ją, znów wyciąga
i zostaje w zieleni, jakby był tutaj napisany na jutro. 



Większy mechanizm

Kiedy spojrzysz – wiesz lub
będziesz wiedział. Fale, które
obrastają cię, rozchodzą się ukośnie
i dotykasz ich tak, jak dotykałbyś
płótna, blachy pokrytej szronem,
sierści. Na krótko wsłuchujesz się
w rytm swojego serca, w jego
naśladowanie owego większego
mechanizmu. Już wiesz, stoisz
na progu, a fale
dotykają twoich stóp. One
wiedzą także.



Komediant

Ma się ku końcowi każdy chyba kolor, on
wychodzi i zmierza we drzwi prawe. Potem
rozciera w dłoniach ultramarynę z framugi,
z nadzieją – kto to wie – być może
na jakąś namiastkę nieba. Raj jest
w opowieściach, w swobodnym toczeniu się.
Lato już znika, wśród niejasnych czynów
jego chłodniejące wężowe gałęzie. Na niebie
pierwsze gwiazdy. On rozkrawa chleb
jakby dzielił życie.



Korczyny

Gdzie było pusto, wyrosły korczyny.
Rozchyla je teraz ręka ciemniejącego wiatru.
Wejdź, ogrzej się przy ich ciałach
leżących w powietrzu. Krok stąd do rzeki, idź
w postuku srebra, w głębi malachitu.
Korczyny przyjmą jeszcze jednego ciebie. A gdybyś
zechciał, zostań w nich na dłużej,
otul się korą, śnij w przepływie wody.
Będą ci domem,
pogodną przepowiednią.
I tym, co chciałeś, by się wydarzyło.



Ballada

Po szerokim, po świecie
grób kopali poecie.

Na trzy sztychy głęboki,
żeby zmieścić obłoki.

By opłacić upiory, 
kładli na spód talary.

Grób kopali wśród morza,
wśród potopów, gdzie pożar.

Grób kopali na łęgach,
słońce stało w popręgach.

Zimną wzruszyli ziemię
nieistnienia istnieniem.

Grób kopali w pustkowiu,
przy latarce, przy nowiu.

Tam się świerki płożyły,
tam się las plótł zawiły.

Pnie znaczone siekierą
ścinał Judasz i Herod.

Ściany grobu obili
wśród wysokich leliji.

I kopali na przemian,
lekka była im ziemia.

A kopali szpadlami,
a rąbali szablami.

I miast zgrzać się, to ziębli
w świata czarnej przerębli.

Aż w grób ciało złożyli,
aż się wódką przemyli.

Wątłe ciało z przedpiekli
twardą ciszą oblekli.

W tym czyli tamtym świecie
grób wybrali poecie.



Takie wysokie niebo

Takie wysokie niebo, taka
rudość liści. I ziemia
taka nośna. Nic tylko stać i patrzeć
jak w przymierzalni zachwytu.

Tam wciąż ta zieleń tkana ze świergotu
ptaków tak doskonale
ustrojonych w szarość.

Takie głębokie studnie,
takie omszałe echo.
Tylko nasze wołanie
cicha i ciemna księga.



Jakże jaśniejący

A kiedy nastąpi
Wielkie Zatrzymanie wszystkiego
w ruchu, który był tańcem
na cześć biologicznej armady,
jej statki przystaną, utonie ładunek
i my, w morskich falach, unoszeni
na wodzie bez swej zgody, bez swej
wiedzy nawet, a jakże
piękni wtedy, jak jaśniejący!



Morze i ogród

Powiedział: To dobre miejsce
na dom i w ogóle,
tylko morze na wiosnę
podchodzi do ogrodu.
Morze ma swoje prawa,
niech więc zabiera nam
widok jesieni.



***

Nie ma dużo czasu.
Trzeba pisać listy.
Trzeba oczekiwać.
Trzeba oczekiwać odpowiedzi.

W oczekiwaniu
jest prawda i nadzieja.
Nie powinieneś
chcieć czegoś więcej.

Toteż niczego nie chciałem.
Moje „więcej”
wschodziło właśnie
jak słońce na koturnach,
które wspierały się
o wilgotny poranek
wyściełany porykiwaniem krów
silniejszym niż głos pasterzy,
bardziej sękatym niż kostur.



Służebność

Tak, chcę przypisów,
niezbędnych objaśnień.
To ich szukając, zagłębiam się w mroki
dolin płynących pomiędzy wyspami
miast, między skalną
białością obłoków.
Ale cóż znajdę, nic mi nie wiadomo.
Musiałbym narodzić się znów i znów,
świadomy przyjścia, pewien swego celu.
Więc wciąż za mało
mi objaśnień, kluczy
do moich palców, mięśni, oczu
i tej, co w nich jest, pomiędzy,
krótkiej służebności.



Stoisz w oknie, gdy zamieć

Stoisz w oknie, gdy zamieć
jest u wrót wszystkiego.
Które to już święta,
które Zmartwychwstanie…

Tyle można mówić,
lecz język już skostniał.
W cichej tajemnicy
fundowane wota.

Tak wiele zamarzło
w śniegu niespodzianym.
Wciąż ściśnięte gardło
niecichnącym płaczem.

Judaszowe ognie
wypalają drogę.
Tam las obity srebrem,
niepogoda w oczach.



Prześcieradła

Ano siedzimy więc sobie we czterech,
każdy jeden zdziwiony:
jak można dorobić się takiej
fortuny na słowackich prześcieradłach,
że nawet profesor od geografii
kłania się w pas,
mówiąc: Pamiętam, że
był pan niezwykle błyskotliwy.

Słowackie prześcieradła
wiszą między nami jak sztandary zazdrości.

Bo nie można dorobić się
na francuskiej poezji,
na nowogreckiej poezji, nawet
nie idzie na amerykańskiej. Chwila, no nie,
mówi nagle jeden z nas,
Ameryka to jednak całkiem
co innego.

I wtedy, nie uwierzycie,
wchodzi ten od prześcieradeł.

W południe, powiada, przyszła poczta, w której
z pewnym trudem znalazłem
dwie gruszki, czarne
jak dzisiejsze niebo, od S – mruży
oko – tevensa,
śliwki W – to samo – illiamsa
mogły zaszkodzić
memu gardłu jako zbyt
zimne, a jednak popołudnie
było całkiem przyjemne
i żółte jak niedojrzała pomarańcza.

Bez szemrania wzięliśmy
każdy po tuzinie prześcieradeł.

I mimo to znów śniła nam się Łąka.



Latawiec

A jak się rwał do tego,
jak wyciągał ręce,

by poprowadzić na smyczy
ten kawałek nieba.

Sam naciągał na listwy
lichą przeźroczystość.

Gdyby wiedział, że porwie
go ów latawiec, uniesie
ponad warsztat, uczyni
jednym z wiórów świata,
nie przyłożyłby, na pewno,
nie przyłożyłby do tego ręki,
tej, w której brakowało
tak idealnie trzech palców.



***

Znowu przychodzi lato. Zakurzone wystawy
chcą odpocząć od spojrzeń. Góry
stapiają się w rdzawą lawę i krążą
w naszych żyłach przemieszane z wiśniową krwią. Nadchodzi
lato. Zapach kory i wierszy. I sen w ogrodzie
skulonym od upału. I jeszcze coś,
czego nie umiemy nazwać,
ale wiemy, że jest
tak smutne i samotne
jak opuszczony
urząd pocztowy
wśród zamkniętych w swej kulistości
kwaśnych owoców morwy.



Stacja

W marynarkę w jodełkę
w szumie bieli uklęknę.

W koszuli ze spinkami
iść będę przedmieściami.

Siebie napiszę w szybach,
on – ja komuś się przyda.

A to przydanie jakie?
A z miłości, a z łaknień.

A z tęsknoty, z dawności,
z pragnień, takoż z miłości.

Stanę w środku jarmarku
pośród koni i garnków.

Tam, gdzie owies i słoma,
gdzie jarmarczna sodoma.

Pośród wozów i gontyn,
gdzie widmowe śpią ronty.

Tam gdzie służą umarli,
co się w proch z prochem starli.

Stanę boso przy zimie,
na chrzcie przyjmę jej imię.

Spłonie krzyk na dworzysku,
w ogniu dale i bliskość.

Stanę w płaszczu zszarganym,
w chłód wieczoru odziany.

Wzrośnie deszcz, przyjdą żniwa,
wir się w rzece zatrzyma.

Drzewa jak winy zliczy
wiatr na pustej granicy. 

 

 

strof
O mnie strof

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura