Feterniak Feterniak
1733
BLOG

Jak Fryderyk "der Grosse" polską historię napisał

Feterniak Feterniak Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 25

Przeciętny „zjadacz” historii nie zdaje sobie nawet sprawy jak głęboko dzieje Polski nowożytnej są zamanipulowane w wyniku fałszerstw pruskiej propagandy Fryderyka II. „Starego Fryca” już kiedyś tu wspominałem.  Dyskusja, jaka wtedy miała miejsce, pokazała, że niestety ciągle wśród wielu osób dominuje przekonanie, że Fryderyk to był po prostu taki łebski gość, który wykorzystał okazję, podczepił się pod silniejszych i wyprowadził swoje państwo pięterko wyżej. Ot, inteligentne narzędzie Francji/Anglii/Rosji. A nic bardziej błędnego, gdyż Fryderyk był nie tylko jednym z głównych reżyserów polityki europejskiej w XVIII w., ale także człowiekiem, który odegrał ogromną rolę w kształtowaniu tożsamości naszego kontynentu. A także w kształtowaniu obrazu dziejów naszego kraju dla nas dzisiaj.

Stopień niezrozumienia specyfiki Rzeczpospolitej w tym okresie i motywacji jego obywateli jest dziś wśród naszych rodaków wręcz zatrważający. I nie chodzi tutaj jedynie o znany, co lepiej oczytanym, spór o to, czy Polska upadła na wskutek własnych win, czy nie. O niewydolności, tudzież jednak trwaniu demokracji szlacheckiej w XVIII wieku napisano już dość sporo. I dość dawno, bo już w XIX wieku podważono najbardziej „prymitywną” tezę pruskiej propagandy, że Polacy to naród warchołów niezdolny do samodzielnego rządzenia się. Większego problemu nie sprawiło pokazanie, że akurat ostateczny cios zadano Rzeczpospolitej, gdy się jak najbardziej reformowała i znacząco wzmocniła swoje rządy. To jednak tylko czubek góry lodowej. Prosty przykład: jak wielu, choćby tutaj na portalu, mamy wojujących z „oświeceniowymi szkodnikami”. Od czci i wiary, albo co najmniej od zdrowego rozsądku odsądza się Kołłątajów, Krasickich i innych Potockich. A konstytucję 3 maja uważa się za szalony wybryk grupy doktrynerów. Nawet ci, którzy doceniają jej zapisy idą śladami Jasienicy i twierdzą, że była niepotrzebna, bo stała się głównym powodem ostatecznego upadku naszego kraju. A nie brak rzecz jasna takich, którzy i samą jej zawartość uważają za czystej wody szkodnictwo. Sęk w tym, że wprost są to powielenia opinii dyplomacji pruskiej, przedstawiającej tak właśnie w Europie głównych polityków swojego „sojusznika” (jakim była w czasach Sejmu Wielkiego formalnie Rzeczpospolita). W myśl prostej zasady. Pokażmy ewidentną zakałę, a potem ogłośmy, że inni byli tacy sami… Choć wcale nie byli. Zaś totalne niezrozumienie istoty funkcjonowania polskich władz (gdzie główni urzędnicy, jak hetmani, czy kanclerz, mieli prawo i wręcz obowiązek prowadzić „własną” nie koniecznie zbieżną z królewską, politykę – i to nawet zagraniczną) powodowało, że dziś mamy multum tropicieli różnorakich „zdrad” Ostrogoskich, Żółkiewskich czy Przebendowskich. Podział kompetencji i odpowiedzialności, który się nawet nie śnił absolutystycznym urzędnikom z Berlina, dziś jest niestety niezrozumiały także dla wielu badaczy historii z samej Polski.

 

A tymczasem należy sobie uświadomić na jakich fundamentach (wykształconych hen w XIV i XV wieku) opierało się funkcjonowanie Rzeczpospolitej. Bardzo rzecz upraszczając szlacheckie królestwo nad Wisłą było społeczeństwem obywatelskim w skali makro. Gdzie obywatelami była rzecz jasna tylko szlachta. Ograniczała ona celowo do minimum kompetencję instytucji państwowych uważając, że lepiej zastąpi je ona sama. I choć nie zawsze przynosiło to dobre efekty (mowa tutaj o wojskowości – acz i tu bywało różnie), to wbrew czarnej propagandzie, wiele dziedzin życia, jak choćby skarbowość, czy sądownictwo funkcjonowało całkiem nieźle. I jak w klasycznym modelu rzeczonego społeczeństwa obywatelskiego jego siła i skuteczność była prostym wynikiem wielkości grupy realnie zaangażowanej w działania na rzecz dobra wspólnego. Zaś jednym z podstawowych powodów kryzysu naszego państwa, trwającego od ostatniej ćwierci XVII wieku był drastyczny spadek owych zaangażowanych pro publico bono (co już jest jednak tematem na osobną notkę).

Odsądzający od czci i wiary działaczy doby Sejmu Wielkiego zazwyczaj nie mają nawet świadomości jak mocno ich poglądy osadzone były w polskiej myśli politycznej. Niestety dla wielu praktyka życia politycznego Rzeczpospolitej – co najmniej od 1733 roku całkowicie niesamodzielnego – przesłania swoistego genius politicus polskiej szlachty, żywego i twórczo rozwijającego się od co najmniej początków XVI wieku. Stąd dla niektórych ogromnym szokiem może być odkrycie, że choćby pomysły na „zagospodarowanie” dóbr kościelnych, zwłaszcza zakonnych, które pojawiły się w dobie stanisławowskiej były prostą kontynuacją działań, które w tym zakresie przeprowadził Zygmunt III. Rzecz jasna nie można tutaj zapominać o realnych grzechach takich polityków jak Hugon Kołłątaj (który szukając poklasku, unikał jak mógł odpowiedzialności za swoje błędne decyzje), czy Ignacy Potocki (beznadziejnie uwiedziony wizją sojuszu z Prusami). To jednak nie powinno przesłaniać nam politycznego potencjału naszych elit ostatniej ćwierci XVIII wieku. Nie bez powodu Fryderyk dokładnie zadbał by po pierwszym rozbiorze zajęte ziemie opuścili praktycznie wszyscy od jednowioskowych posesorów w górę (co nie było w przypadku Prus Królewskich aż tak trudne, gdyż było tego dosłownie kilkadziesiąt rodzin)

 

By nie pozostawać gołosłownym to przybliżyć bym chciał dwa przykłady.

 

Jednym z materialnych fundamentów funkcjonowania Rzeczpospolitej były dobra królewskie. Ich status w stosunku do innych państw był o tyle oryginalny, że wbrew nazwie od XVI wieku nie uważano ich za dobra króla, ale za włości państwowe. Stąd twierdzono, że mając ich zarząd w ręku władca bez większego problemu utrzymać powinien wojsko i niezbędną administrację. Problem jednak było to, że co najmniej od czasów Jagiełły władcy miast czerpać z nich bezpośredni dochód woleli (a często musieli) rozdawać je różnorakim osobom, w celu pozyskania ich politycznego poparcia, lub wynagrodzenia za ich zasługi. Co sprytniejsi na takich dobrach się uwłaszczyli i doszli pozycji magnackich. Jednak nawet tego, co zostało było w połowie XVI wieku (gdy ukrócono proces przejmowania tych dóbr na własność przez zarządców) na tyle dużo, że dalej uważano, że starczy ich na pokrycie kosztów funkcjonowania państwa. Tak zwany spór o egzekucję dóbr w dobie ostatnich Jagiellonów w sferze gospodarczej miał o wiele głębsze podłoża, niż piszą o tym nawet akademickie podręczniki. Najkrócej jednak rzecz ujmując, choć udało się ustalić status królewszczyzn jako dóbr państwowych (a nie prywatnych władcy), to nie potrafiono jednak doprowadzić do sytuacji, by do kasy królewskiej trafiał cały z nich dochód.

I tutaj pojawia się kulturowe wręcz zderzenie polskiej filozofii państwowej z pruską. Królestwo Pruskie w wieku XVIII także miało sporo dóbr państwowych. Na pierwszy rzut oka ich status wydaje się bardzo podobny do naszych królewszczyzn. Ale tylko na pierwszy. Zasadność ich istnienia pruscy urzędnicy doby fryderycjańskiej tłumaczyli tylko i wyłącznie powodami fiskalnymi. Lasy, ziemie, majątki opłacało się mieć w zarządzie państwowym, bo zarząd ten był najskuteczniejszy i przynosił najwięcej dochodów skarbowi. I gdy tylko, w dobie wojen napoleońskich, uznano, że potrzeba dużo gotówki od zaraz, to władze pruskie bez mrugnięcia okiem sprzedały ogromną część państwowego majątku najczęściej z dużą „księgową” stratą. Nie liczył się sam stan tych majątków (często na wskutek tych wysprzedaży szybko zdewastowanych), ani długofalowa opłacalność całej operacji. Byłą to klasyczna wyprzedaż, spowodowana bynajmniej nie jakimś skarbowym kataklizmem, ale przeprowadza w typowo pruskim stylu reformą (bez liczenia się z kosztami społecznymi). Notabene, jak kojarzymy proces kasacji dóbr klasztornych z Prusach, to był to ten sam proces, w którym minister Hardenberg i koledzy na gwałt szukali gotówki by odbudować potęgę swojego kraju po klęsce z 1807 r. Kilkadziesiąt lat później, gdy powrócono do koncepcji „państwowe jest najlepsze”, to pruscy historycy zapaść gospodarczą i spustoszenia (np. lasów), które były efektem decyzji ich poprzedników  z tego właśnie okresu bezwstydnie zwalali właśnie na „polskie dziedzictwo”.

 

Jest to o tyle istotne, bo jednym z głównych haseł pokazujących rzekome zacofanie Rzeczpospolitej jest właśnie sprawa organizacji dóbr państwowych. Litry atramentu wylano na pokazywanie, jak Prusacy wprowadzili na zabranych Polsce ziemiach nowoczesną gospodarkę leśną, rolną, usprawnili komunikację itp. itd. Tymczasem z obiektywnego punktu widzenia sprawa ma się całkowicie na odwrót.

W Rzeczpospolitej najważniejszy był obywatel i jego własność. Królewszczyzny potrzebne były o tyle, że uważano, iż dzięki nim państwo skuteczniej może funkcjonować na rzecz obywateli. Mocno rzecz upraszczając – miast ściągać podatki od wszystkich państwo utrzymać się powinno z bezpośrednich dochodów z tychże własnych dóbr. Jednak już od XVI wieku zdawano sobie sprawę z ułomności dotychczasowego systemu. Królewszczyzny oddawane były w różne rodzaje dzierżawy, a ich zarządcy zazwyczaj robili wiele by unikać wymaganych od nich opłat. Tzw. kwarta, która teoretycznie była ¼ dochodów z danych dóbr zbieraną na rzecz wojska, już na papierze (gdy wyliczano jej wysokość w gotówce) była tak naprawdę 1/5 i to całkowicie niewaloryzowaną. Krótko mówiąc, choć z dobrze zarządzanych dóbr dochody mogły wzrastać nawet kilkukrotnie, to zarządcy nie kwapili się do ujmowania tego faktu w sprawozdaniach i płacili tylko tyle, ile mieli płacić na samym początku. Jednym z głównych powodów tego zjawiska, wedle sejmowych komisji zajmujących się wielokrotnie tą sprawą, był fakt, że większość królewszczyzn trzymali prominentni magnaci, których ani król, ani przedstawiciele sejmu nie byli w stanie (albo po prostu nie chcieli) rzetelnie rozliczać. Już w dobie stanisławowskiej uznano, że niezbędna jest zasadnicza reforma, której wypracowano dwa wariant. Królewszczyzny albo oddawane powinny być w dzierżawę krótkoterminową średniej szlachcie. Albo należało większość z nich po prostu sprzedać i wprowadzić normalne podatki. Ostatecznie zwyciężyła ta druga koncepcja, ale wojna z 1792 roku nie pozwoliła wcielić ją w czyn.

 

Sprawą zaś najciekawszą jest to, że te „zaniedbane i zacofane” dobra państwowe oceniano u schyłku Rzeczpospolitej, przy okazji planowanej wyprzedaży, jako niezwykle łakome kąski i bardzo realnie oceniano ogromne zainteresowanie potencjalnych kupców (które było aż nadto widoczne w czasie prac sejmowych). A  działo się tak dlatego, że wbrew pruskiej propagandzie zdecydowana większość z nich była (mimo spustoszeń wojny siedmioletniej i konfederacji barskiej) w bardzo przyzwoitej formie. Dzierżawcy królewszczyzn (zwani starostami niegrodowymi) ociągali się jak mogli z odprowadzaniem należnych sum do skarbu, ale gospodarowali w tych dobrach najlepiej jak mogli. Warto przytoczyć choćby prosty fakt, że w królewszczyznach Prus Królewskich, jeszcze przed I rozbiorem wielu chłopów (zwanych tu gburami) ciągle prowadziło normalne gospodarkę pieniężną, a pańszczyznę na pełną skalę wprowadzili dopiero… Prusacy. Dużym szokiem dla badaczy historii leśnictwa była konstatacja, że zdecydowana większość pruskich gajówek i leśniczówek, założonych niby, jako „element nowoczesnej administracji leśnej”, była kontynuacją siedzib leśnych i borowych doby Rzeczpospolitej. A realna liczba ludzi odpowiedzialnych za ochronę lasów po I rozbiorze prawdopodobnie spadła.

 

Najistotniejszym faktem tej sprawy jest to, że mimo pewnych ułomności, związanych z fiskalizmem, to obiektywnie polski model zarządu dóbr królewskich zapewniał im dość dużą efektywność. System feudalny (każący troszczyć się o poddanych, którzy w królewszczyznach ciągle mieli prawo odwoływać się do króla), perspektywa posiadania danego majątku przez potomków oraz oczywiste korzyści wynikające z jego dochodowości powodowały, że dobra te po przejściu pod rządy zazwyczaj mało kompetentnych i nie widzących żadnych osobistych korzyści z dobrego zarządzania, urzędników pruskich przeżywały aż nadto widoczny regres. A czytamy dziś w podręcznikach o głębokim upadku gospodarczym Prus Królewskich po 1772 roku? No właśnie…

 

No i jako drugi przykład, to może warto też wspomnieć o samym owym regresie.

Wszyscy świetnie znamy określenie „polnische Wirtschaft”. Żyje ono do dziś i wedle wielu świetnie oddaje jedną z naszych immanentnych cech narodowych. Niby jesteśmy świadomi, że jest to produkt fryderycjańskiej propagandy, ale nawet wielu historyków ze smutkiem konstatuje, że bez dwóch zdań obraz gospodarczy Rzeczpospolitej był w połowie XVIII wieku fatalny. I na tej kanwie mamy dziś wysyp prac o pańszczyźnie, jako polskiej odmianie niewolnictwa, o szlacheckim samolubstwie, czy celowym rozpijaniu chłopów.

Przyjrzyjmy się jednak paru podstawowym faktom. Na jakąż to krainę Fryderyk ostrzył sobie zęby, zlecając swoim akademikom i doradcom takie, a nie inne przedstawianie obrazu Rzeczpospolitej? Oczywiste, że chodziło mu o Prusy Królewskie. I gdy czytamy późniejsze, już z końca XVIII wieku, opisy pruskich autorów stanu, który zastali Prusacy tam w 1772 roku, to nie ulega wątpliwości, że właśnie tam owa „polska gospodarka” była tam w pełnym rozkwicie. Prusy Królewskie w dobie pierwszego rozbioru miały być bowiem krainą nędzy i rozpaczy. Biedy, zacofania i prymitywizmu…

 

Zaraz, zaraz, ale czy nie mówimy czasem o najbogatszej krainie nie tylko Rzeczpospolitej, ale i całego pobrzeża Morza Bałtyckiego? Czy to czasem tam nie znajdowały się miasta, o których w samych superlatywach rozpisywali się autorzy z Francji, Hiszpanii, czy Anglii, jeszcze w połowie wieku XVIII? Czy to czasem nie tenże sam Fryderyk czerpał kokosy z cła wiślanego, które pobierał pod Kwidzynem? Gdy sobie skojarzymy te fakty, widzimy jasno, że coś mocno tutaj nie gra.

Prusy Królewskie w 1772 roku faktycznie prezentowały się źle. Tylko pruscy autorzy dyskretnie pominęli powód owej złej kondycji. Prusacy przejęli bowiem tę krainę po ponad szesnastu latach pustoszącej ją wojny. Jak obce wojska weszły bowiem w jej granice w 1757 roku, to nie wyszły aż do 1772. Zachowało się sporo dokumentów gospodarczych z początków panowania Stanisława Augusta, które nam dość precyzyjnie pokazują, jakim ogromnym kosztem było utrzymywanie wojsk rosyjskich i pruskich, które sobie z tego obszaru urządziły pole przemarszów, zimowych kwaterunków i bazy zaopatrzeniowej. Najciekawsze zaś jest to, że mimo obiektywnie dużych zniszczeń i strat, w takim roku 1765 (gdy odbyła się ostatnia lustracja królewszczyzn) panował optymizm. Wojna siedmioletnia właśnie się skończyła, różnorakie kontrybucje z grubsza właśnie kończono spłacać (bo nie było tak, że jak podpisano gdzieś w Paryżu pokój, to mieszkańcom takiego Nowego od razu darowano dalsze utrzymywanie wojsk imperatora znad Newy). Niestety nikt nie przewidział, że realnego spokoju będzie ledwo kilkanaście miesięcy, bo już w 1768 roku zawitały do Prus Królewskich kolejne oddziały naszych sąsiadów, tym razem tropiące konfederatów barskich. I te fryderycjańskie już stąd nie wyszły.

Ale to tylko jedna strona medalu. Gospodarka Prus Królewskich w 1772 roku była w złej kondycji, ale dla polskich zarządców było jasne, że wystarczy dekada pokoju i znów będzie ona kurą znoszącą złote jajka. Stało się jednak tak, że we wrześniu 1772 roku polskich zarządców zastąpili pruscy i…. Jak to ładnie ujął Dawid Lloyd George „małpa dostała zegarek i go popsuła”. Jednym z najbardziej przemilczanych i w sumie zakłamanych elementów naszej historii są skutki gospodarcze rządów pruskich. Historycy zajmujący się Gdańskiem już dawno odkryli zdumiewający fakt, że najbogatsze miasto tej części Europy, po zniesieniu politycznych przeszkód związanych z ostatnimi zaborami (dzięki którym ponownie, jak przed 1772 większość dorzecza Wisły znalazło się w jednym państwie i zakończyły się celowe szykany władz pruskich) w przeciągu dosłownie kilkunastu lat spadło do kategorii drugorzędnych portów, bez większego znaczenia. Ponieważ trudnym do wyobrażenia jest dla nich, że spowodowały to „nowoczesne i zaradne” rządy Prusaków, to za całą sprawę winią… Napoleona. No i można poczytać, jak to przez dwa oblężenia (w 1807 i 1813 r.) Gdańsk bardzo podupadł i już się nie podniósł. Tylko, że taki Hamburg też oblegano, a w Holandii to wojowano nawet w 1815 roku. I jakoś tam szybko się z tych zniszczeń podniesiono. Czemuś tylko Gdańskowi tak ci Francuzi zaszkodzili?

 

Jaśniej się robi, gdy przejrzymy sobie dzieje innych pomorskich miast, których Francuzi jednak specjalnie nie zniszczyli. I wszędzie pojawia się jeden motyw. Bogate, a czasem wręcz bardzo bogate (jak na realia tej części Europy) miejscowości, nieźle prosperujące nawet mimo opisywanych już politycznych perturbacji jeszcze w latach sześćdziesiątych XVIII w., z momentem przejęcia przez Prusy popadają w potężne kłopoty. Znaczna część z nich pogrąża się w tak ogromnych długach, że borykają się z nimi jeszcze za czasów… Wilhelma I – osiemdziesiąt lat później! Skąd te długi? Ano władze pruskie bardzo nowocześnie pokasowały istniejące od średniowiecza prawa miejskie, burząc przy okazji ze szczętem stosunki społeczno-gospodarcze i obciążyły miasta podatkami. Na papierze się wszystko zgadzało: do tej pory takie sumy miejskie gminy były w stanie płacić. Ale nie przewidziano, że na dochody mieszczan ogromny wpływ ma obowiązujące ich prawo. Likwidacja tego dotychczasowego praktycznie podkopała fundamenty gospodarki miejskiej w całej krainie. I się posypało…

Gdy we wszelkich raportach (które potem bezmyślnie powielało wielu historyków), urzędnicy berlińskiego króla, zachwycali się jakie to nowoczesne zasady, prawa i instytucje wprowadzali, i jakiś ogromny postęp dokonał się tutaj pod ich rządami, to cichaczem milczeli jak to wyglądało od strony gospodarczo-finansowej. A do czasów potężnych inwestycji państwowych w latach czterdziestych XIX wieku w komunikację i infrastrukturę, wyglądało to tragicznie. A i owe inwestycje, choć przyniosły stosunkowo duży wzrost, to nie były w stanie wyrównać ogromnego zapóźnienia. I tak dawne Prusy Królewskie z bogatej prowincji, z dobrze rozwiniętą gospodarką, przemysłem i handlem, sto lat później stały się… drugorzędnym zagłębiem rolniczym Królestwa Pruskiego!

Przypomnę tylko fakt, o którym już kiedyś pisałem. Największa gdańska stocznia czasów niemieckich powstała jako filia przedsiębiorstwa elbląskiego. I długie lata (prawie do czasów wyścigu zbrojeń doby Wilhelma II) realnie jedynie tą filią była. Sam Gdańsk, choć się rozwijał przez cały XIX wiek, robił to w tempie kilkukrotnie mniejszym niż inne miasta samych Prus (że o porównywalnych z nim w XVIII wieku portach północnej Europy, nie wspominając).

Te dwie sprawy niech posłużą za przykład tego, jak bardzo dziś pozostajemy pod wpływem tego, co Fryderyk II głosił światu, by uzasadnić zajęcie Prus Królewskich. Na koniec przypomnijmy tylko, że to nowoczesne i wspaniałe państwo pruskie tylko dosłownym cudem nie przestało istnieć w dobie wojny siedmioletniej, a następnie doznało prawdziwej katastrofy (porównywalnej chyba tylko z hiszpańską) w czasach Napoleona.  „Stary Fryc” grał o wiele wyżej niż pozwalały mu na to realne siły i ugrał niezwykle wiele.  W tym to, że do dziś się wierzy obrazowi Polski, jaki stworzył.

Feterniak
O mnie Feterniak

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura