Marian Guzek Marian Guzek
625
BLOG

Noblista w oceanie dolarów

Marian Guzek Marian Guzek Gospodarka Obserwuj notkę 1

 

Oderwać się nadmiernie od ziemi pływając w oceanie nie trudno, czego dowodzi wywiad udzielony redaktorowi Jackowi Żakowskiemu przez noblistę z ekonomii, profesora Josepha E. Stiglitza, zatytułowany „Kto drukuje, ten żyje” („Polityka” nr 31/2013). Pomimo ogólnoświatowej powodzi dolarów, profesor nie tai zachwytu, że Ameryka „drukuje dolary bez opamiętania, a rynki jej ufają”.

 

Każdy bilion dolarów długu USA to pestka  

Prawdziwą zagadką dla czytelnika aprobującego ogólne poglądy Stiglitza są jego wypowiedzi mające uzasadniać pozycję dolara jako pieniądza światowego oraz  zagwarantowany trwale dla USA status mocarstwa walutowego. Zagadkowości nie zmniejsza twierdzenie, że „Ameryka nie może zbankrutować. Ameryka nigdy nie zawiesi spłaty swoich długów. Dlaczego? Bo pożyczamy w dolarach, a zawsze będziemy mogli wydrukować tyle dolarów, ile będzie potrzeba. Jedna decyzja i drukarnie ruszają.”  Mniej zorientowany w sprawach walutowych czytelnik miałby prawo od razu zapytać: to dlaczego Stany w ogóle pożyczają dolary od kogoś, skoro mogą je sobie wydrukować i uniknąć  płacenia wierzycielom odsetek?  Tej sprawy Stiglitz nie wyjaśnia wprost, bo i Redaktor tego pytania mu nie stawia.

 

Aby jeszcze mocniej podeprzeć przeświadczenie o niezachwianej mocy tego pieniądza, przytacza zdarzenia, jakie towarzyszyły załamaniu sektora bankowego w USA na przełomie lat 1988/89: „Cały świat wtedy zobaczył, że wielkie amerykańskie banki nie umieją zarządzać ryzykiem i że amerykański nadzór nie umie ich kontrolować”. Skłonni bylibyśmy sądzić, iż cały świat musiał się wtedy wystraszyć, że będące w obiegu biliony dolarów będą traciły swoją wartość, więc taka obawa mogła dolarowi źle wróżyć. 

 

Zaraz w następnym zdaniu Stiglitz sugeruje jednak, że  nic podobnego, i bierze za dobrą monetę światową reakcję, o której pisze obrazowo: „A właśnie wtedy pieniądze z całego świata zaczęły się jeszcze bardziej pchać do amerykańskich banków i walczyć o obligacje rządu amerykańskiego”. 

 

Dlaczego dolary z całego świata mogą pchać się z powrotem do USA?

Takie pytanie zadał Stiglitz Żakowskiemu i trzeba przyznać, że otrzymał dobrą odpowiedź, chociaż zaopatrzoną w znak zapytania: „Z powodu tych drukarni?”. „Oczywiście” – potwierdził Stiglitz. Redaktor i czytelnik mieli teraz prawo oczekiwać objaśnienia, że wystraszony świat  zewnętrzny, pchając z powrotem do USA dolary pragnie zneutralizować przykre dla siebie skutki deprecjacji tej waluty z powodu jej nadmiernej  podaży w stosunku do popytu. Zamiast jednak bardziej przykrego dla Stanów, a na długą metę także dla siebie, wykupywania zwykłych towarów i wpompowywania na rynek amerykański swoich nadwyżek dolarowych, świat postanowił dokonać w USA zakupu szczególnego towaru w postaci obligacji rządowych, czyli pisemnych poświadczeń zaciągnięcia kredytu, którego spłata wraz z odsetkami nastąpi po obowiązkowym odkupieniu przez Stany tych obligacji. 

 

Inaczej mówiąc, partnerzy zaproponowali transakcję w formie pożyczenia rządowi USA amerykańskich dolarów, aby rząd mógł ich nie wpuszczać do obiegu na rynku wewnętrznym, ani też nie musiał ich kasować. Świat stworzył więc Stanom szansę przechowywania ogromnego nadmiaru dolarów do ewentualnej okazji ponownego wpompowania ich w obieg. Tu właśnie pojawiła się nam odpowiedź na pozornie naiwne pytanie, dlaczego Stany w ogóle od kogoś pożyczają dolary. Nawet gdyby oprocentowanie tych pożyczek obciążało znacznie budżet USA, to takie rozwiązanie dla USA jest korzystniejsze od wybuchu inflacji. Natomiast dla partnerów nawet bliski zera dochód z oprocentowania, połączony jednak z gwarantowaną przez emitenta obligacji rekompensatą ewentualnego  spadku wartości dolara, oznacza dobry interes.

 

Żaden z tych aspektów nie został przez Stiglitza w jego odpowiedzi uwzględniony. Jej sens można odczytać z następującej oceny mającej objaśnić, z jakiego powodu dolary masowo wracały do USA: „Bo bardzo wielu inwestorów uważa, że w niepewnych czasach lepiej tracić 2% rocznie, mając obligacje amerykańskiego rządu, niż ryzykować stratę połowy kapitału, trzymając obligacje Grecji czy Hiszpanii albo akcje firmy, która może upaść”. Niby fachowo i biznesowo, bo 2% utraty kapitału finansowego ulokowanego w USA jest ewidentnie lepszym rozwiązaniem aniżeli 50% utraty tego kapitału w innych krajach. Ale dlaczego trzeba się pchać gdziekolwiek i zbyt ryzykownie inwestować dolary, a nie trzymać ich „w trudnych czasach” pod poduszką lub w piwnicy, by nie tracić nawet 2% rocznie? To właśnie miał objaśnić Stiglitz, ale zrobił unik, bo musiałby powiedzieć, że mogłoby to oznaczać stratę 10%, a może 15%, a może i więcej niż 50%, gdyby w trudnych czasach drukarnie   pracowały na trzy zmiany z amerykańską wydajnością, bez opamiętania zwiększając deprecjację dolara.  Pchanie posiadanych przez świat w nadmiarze dolarów  pod poduszkę musiałoby być mniej biznesowe niż pchanie ich do Stanów Zjednoczonych, nawet do zdegenerowanych banków amerykańskich.

 

Deprecjacja jako instrument ratunkowy dla emitenta po stadium progresji waluty światowej

Nie wnikając w szczegóły funkcjonowania pieniądza światowego, jako szczególnego towaru rynkowego, warto jednak uwzględniać  jego główne właściwości, aby uchronić się od pokusy nadmiernych uproszczeń. Jak wiadomo,  współczesny pieniądz światowy jest fiducjarny, czyli oparty na zaufaniu, a nie na pokryciu kruszcowym. Posługując się znanym w ekonomii pojęciem „życia produktu”, można stwierdzić, że każdy fiducjarny pieniądz światowy przechodzi przez dwa stadia swego życia. Pierwsze można określić jako stadium progresji walutowej, czyli przyspieszonego wzrostu popytu na ten pieniądz, wymagającego dokonywania dodatkowych jego emisji. Drugie - to stadium degresji walutowej, czyli przyspieszonego spadku popytu na ten pieniądz, wymagającego zmniejszania jego podaży. Między tymi stadiami może – chociaż nie musi – występować okres stabilizacji walutowej charakteryzujący się zmianami popytu w górę lub w dół, lecz o charakterze krótkookresowym. Zmiany te w zasadzie nie wymagają dokonywania nowych emisji, lecz manewrowania wielkością zasobów pieniądza w obiegu. 

 

Życie nie jest jednak tak beznamiętne i standardowe,  jak wynikałoby z tych prawidłowości, zwłaszcza gdy sprawa dotyczy osiągania kolosalnych korzyści z emitowania pieniądza światowego, nazywanych rentą emisyjną (seigniorage) oraz nieuchronności ponoszenia  kosztów wycofywania pieniądza ze światowego obiegu w stadium degresji walutowej.  Okres trwającej  kilkadziesiąt  lat progresji dolara zakończył się w 1970. roku wraz z wycofaniem się USA z jego wymienialności  na złoto, oznaczającym dewaluację dolara. Aby jednak nie wpaść od razu w degresję walutową, Stany podjęły skuteczne przedsięwzięcia umożliwiające nie tylko kontrolowanie procesu jego deprecjacji, ale wykorzystania deprecjacji jako instrumentu służącego do obniżania wartości dolara jako towaru powracającego ze świata. 

 

Występowanie Stanów w roli nabywcy własnej waluty rodzi niejako automatycznie chęć powodowania spadku kursu, czyli ceny dolara, co wraz z upływem czasu przekształca się w trwałą tendencję kontrolowanej deprecjacji w drodze  dodatkowych emisji. Osiągany w ten sposób spadek ceny dolara wywołuje z kolei wzrost popytu na niego. Jest to rodzaj akceptacji, a raczej tolerowania przez  świat przedsięwzięć deprecjacyjnych ze strony Fed’u, czyli banku centralnego USA. Krytykowana słusznie przez Stiglitza niezdolność do prawidłowej regulacji sektora bankowego przez państwo pod wpływem panującej od lat 1980. doktryny neoliberalnej, doprowadziła do tego, że niezbyt obfite morze dolarów z końcowej dekady ubiegłego wieku zamieniło się w ocean dolarów, napompowany w wyniku realizacji zasady  „dług staje się pieniądzem” oraz w wyniku samowoli bankierów, nazywanej „swobodą naturalną banków”, a dokładniej – emitowaniem pieniądza kredytowego bez odpowiedniego pokrycia.

 

Docenianie przez Stiglitza polityki pieniężnej Fed’u, ukierunkowanej w stronę deprecjacji dolara, nie może być uznane za pogląd wadliwy. Jednakże zachwycanie się „drukowaniem bez opamiętania” nie może zwiększać zaufania do dolara, zwłaszcza gdy Szef Fed’u obiera słuszną taktykę zapowiadania przerw w tych przedsięwzięciach. Z oceanem dolarów lepiej jednak obchodzić się ostrożnie, jak z jajkiem i go nie „podrzucać”. Swoją drogą, Stany potencjalnie mogą na wiele lat umocnić swą pozycję  mocarstwa walutowego, wracając do stadium progresji walutowej dolara, jeżeli nie tylko uniezależnią się od importu ropy, tak jak od importu gazu, ale staną się wielkim eksporterem tych surowców. Jest to jednak kwestia niepewnej przyszłości.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Gospodarka