Witaj. To jest 32 edycja. Autorska. Lato prawie w pełni, w polityce przymrozki i nikt nadal nie wie, gdzie popłynie kij dotąd mocno trzymany w rękach rządzących. Polityka nie zna umiaru , nie potrafi określić swoich granic. POEZJA nie kłamie nawet wtedy , gdy koloryzuje , gdy popada w eufemizm lub w wytworny , pełen wielosmaku akademizm .
Jej granicami - warsztat i wena . i Co tu kryć - talent . Jest sobą. Tworzy TAKI specyficzny klimat , zupełnie inny , dotykający zachłannie
umysłu i serca...
Teraz idziemy na urlop : długi , bo do końca lipca br.
Przyjmij pozdrowienia i żyj nie krzywdząc żyjących innych.
Oni także nie są z papieru.
Wszystkiego dobrego .
* * * * * *
Nie bardzo wiadomo , kim jest prezentowany AUTOR .
Mieszka w Krakowie - mówi i zaprasza pod Wawel. Ile ma lat , czym trudni się w realu , czy mężczyzną jest zagubionym w przestrzeni publicznej , wyalienowanym , raczej wycofanym , czy dobrze radzącym sobie człowiekiem o pewnej siebie postawie , WSPANIALCEM ( powzięte od Lema - także Krakauera) , przemiłym ekstrawertykiem z rozległym zakresem empatii - ja nie wiem. Ale pisze pięknie , wręcz porywająco. Cenię niezwykle wysoko jego talent i klimaty nie tylko TYCH wierszy. Zatem zobacz , posmakuj ducha tej poezji , pamiętając o tym , że moderator Witryny nie wie kim jest lub bywa
S T R O F
Gdy gwiazda
Gdy się gwiazda wyradza w płomyk gazu niebieski
i spod zmarzliny tynku wydobywa freski
nieodkryte dotąd – ty trwasz, z dymu świecy stworzona
lub na odwrót: gdy sama tulisz go w ramionach,
odnajdujesz w nim mnie, tak nierzeczywistego, że zdaję
się przesuwać przez otwór na listy lub skrajem
słów wędruję do ciebie, by strzec niby anioł
lub anielski pies sprawy uznanej dawno za przegraną.
Płomyk drga i ubywa życia. W kuchni książka
wilgnie i sama w siebie powoli się wsącza.
Spiker w nocnej audycji koniec świata obwieszcza,
północ cienką fastrygą mrok zaszywa w szelestach,
które wchodząc przez uchylone okno wypełniają
tę najbardziej człowieczą przestrzeń wzdłuż piekła i raju.
Palce
Palce grabieją, co jest przyczyną paniki (lub grozy),
nieczułej na zamiejscowe znieczulenia. Sygnał boreliozy,
a może tylko przykład ciążenia zwykłego ku ziemskim
sprawunkom. Kto wie… Postawiwszy na romantyzm w ruletce,
co jak wiadomo od dawna – pomysłem jest kiepskim,
a tak zwany ogół w swej masie ruch ten waży lekce,
cierpimy. Czerń nocy jak zwykle nieco wyszlachetnia
profil widziany w lustrze, choć ginie straż przednia.
Dostatek mroku jak tama fale wzruszeń spiętrza,
które z wolna wnikają w kulistych lamp wnętrza,
pozwalając nazywać się niby psy lub koty
tytułami arii. Na kontynencie odległym
wiatr przetacza ziarno piasku – pusty dotyk,
który nie strzeże niczego, a przeciwnie – rzekłbym,
niweczy życia chęć tej czy tamtej rośliny o nazwie
nieprzetłumaczalnej – i nikt nie ma mu za złe.
O stanie zdrowia świata donoszą serwisy
bazujące od zawsze na tej samej kliszy.
Księżyc spłaszcza równinę – jeszcze bardziej ziemia
posłuszna jest dotknięciu. Bluszcz jak sznur pątników
nim skręci ku świątyni, idzie wzdłuż strumienia
i dopiero w ciemnych łodygach nurtu znika.
Świat otula się mrokiem niby czarną zawieją,
słowo w ustach marnieje i palce drętwieją.
Opuchlizna zejdzie, być może, grabienie ustanie
i będzie można spleść dłonie w modlitwie. Pytanie
o czas jak zwykle nie na miejscu – nie pogodzi
tych dwóch współrzędnych człowiek. Zakreślony
jest pewnie los: w nim głód, a w tym głodzie
sytość zakrzepłych tam co najmniej kilku niewiadomych.
Tylko kot w jednym z żywotów jak w dłoniach miejsce znajdzie
w tym lub innym stuleciu, na jasnej werandzie.
Burza
Jeszcze tam wybrzmiewa jasność cegieł pod fałdami granatu
i ostatnie ze słońc przewierca bose stopy w rzemieniach sandałów,
gdy nieśmiały i ślepy kwitnie właśnie akord
burzy i suchy płomień wędruje jak świetlisty pielgrzym pomału.
Burza podnosi ziemię i zostawia białą, by po chwili
zaczernić tło. A ono wchodzi w ołów wody. Ciężkie
są oddechy obłoków zwieszonych na nabrzmiałej szyi
konia jak kamienne wytarte uprzęże.
W studniach przegląda się spłoszony ryk. Skrzydeł trzepot
naprężony łańcuch podnosi, brzęcząc w wiadrze półpełnym.
I dojrzewa piorun w szarym koszu jabłoni nad rzeką,
i co niespełnione może już się spełnić.
Spisane kredą
Wiosna. I ostry zapach perfum, co nicuje nozdrza.
Tyle tu kwitnień! Tam drzewo pyli jasnością słoneczną.
Kochać, wspominać, żyć, a jeszcze można
przecież mieć zawsze w zapasie jakąś nadzieję na wieczność.
Więc nie jest najgorzej. Liść otula podmuch, który właśnie
zagubił się wśród zrudziałych niskich domów. W zawiłych
zaułkach spisane twardą kredą miłość, nienawiść, przyjaźnie
trwają dłużej niż ludzie, co ponoć je przeżyli.
Lśnią auta. Deszcz omył karoserię i felgi. Po prostu
wygrał ten, co na myjni zaoszczędził myto.
Wiosna wibruje w nozdrzach. Perfum zapach ostry
jak w sercu dla samego siebie cierpka litość.
Spowiedź
Musiałem zabić psa, mówił,
bo rzucił się na ptactwo.
Tyleśmy lat przeżyli,
dobry był i łagodny.
To stało się, gdy tamtej
nocy wytropił w trawie
wronę na wpół zamarzłą
i tknęło go szaleństwo.
Czułem jak na nas obu
nachodzi ciemna chmura,
jak z wnętrza się dobija
gorąc. Pewnie dlatego
stało się. Niepowstrzymany
jest ów ogień. Teraz
drży zimna cisza. Zasobne dawniej,
podupadło moje gospodarstwo.
Polski poeta przybywa do Lejdy
Wawelowi
Poeta, polski poeta, przybywa
do Lejdy. Zastaje miasto, jakie
widywał w snach, to znaczy, jakie
nie istnieje. Pisywał przez całe lata
do Arciszewskiego, ale listy
pozostawały bez odpowiedzi. Nie może liczyć
na pomoc. Pewnie dlatego,
że ten którego znał, a przynajmniej
tak mu się wydawało, wybrał
religię wędrówki. Telefon milczy, skrzynka
mieści tylko grube katalogi domów
handlowych. Teraz i on został skazany
na wielokrotność siebie.
Lubi patrzyć z okna
na przechodzące orkiestry. Nie chcę cierpieć,
powtarza, ale
za każdym razie wybija gładką
szybę, za każdym razem
wykrwawia się. I za każdym
razem nie żałuje grzechów
swojej mowy. Jest twardym pokładem
swojego statku, porwanym na strzępy
żaglem. Jest galionem
rozcinającym świt. Polski poeta
dotyka dłońmi śladów stóp
Rembrandta. „Jeśli ty tu byłeś,
ja także tu jestem”. Na twarzy odciska się
włos pędzla wrosły w płótno:
gdyby jeszcze ktoś nie wierzył,
że obrazy żyją. Polski poeta
osiedla się w wodach zraszających
Lejdę, w jej kamieniach, kwiatach. W jej
pięknie. Spadkobiercy Klingera
grożą mu procesem, ale nikt
nie wie, gdzie zaadresować pozew. Nawet
tutejsi adwokaci są bezbronni, a wstydzą się
prosić o pomoc chłopaków
zastygłych przy astronomicznej lunecie.
Polski poeta pisze wiersz,
którym przepoławia
świat jak ciężki chleb. Okruchy
wpadają do wody, karmią łapczywe zielonkawe
ryby: świat przez chwilę
unosi się na powierzchni. Zanim zostanie
zjedzony. Pod niebem
Lejdy. Tuż przy tarczy słońca.
W tym miejscu
Nikogo więcej na jaśniejącej uliczce.
Srebro dzwonu w powietrzu, dojrzewające niebo.
Między cegłami muru nożyk cienia
zaznacza linię szarości,
lecz list pozostaje zamknięty.
Słychać krzyki kąpiących się, wesołe poszczekiwanie psów.
Tutaj, w tym miejscu, w tej chwili, kiedy
światło splątane jest jak tarnina.
Spostrzegawczy
Tutaj dostrzeżesz coś, czego przedtem nie było, a jeżeli
istniało, to mniej było sobą. Takie i podobne historie
zdarzać ci się będą coraz częściej. W bieli
morskiego kresu, ochry płaskowyżu męczysz oko, gdy tonie
twój punkt widzenia. Gdybyśmy zwyciężać umieli,
parę rzeczy byłoby łatwiejszych. Lecz mrugamy powieką,
wchodząc w buty wrogów. Stosowna odległość
dzieli nas od własnych serc, podobnie łokci i dłoni; za drucianą
siatką kwitnie właśnie głóg, kryjąc ptasich zbiegów
z klatki błękitu. Przeszłość, będąc na dobrą sprawę dokonaną,
powtarza się znów i znów i rysuje gładką powierzchnię
tego ceramicznego ładu. Ci, co się przed tym ustrzegą, zostaną
nagrodzeni jak wawrzynem głogową gałązką lub czymś równie bezpiecznym,
w czym zastyga się jak ciepły cień. Dostrzeżesz i tutaj
przeoczony smutek. W ilościach niezbędnych
gorycz, perlisty śmiech; świat przebyty na skróty
zachwyca równie jak ten przemierzany okrężną drogą.
To piękno, przygniecione blaskiem błyskawicy,
podnosi się jak trawa spod mroku. Sam zobacz:
dostrzegłeś więcej niż dawniej. Jakże byli liczni
błądzący w tobie – na tafli płaskowyżu, na dnie zimnego morza.
Oszczędny ślad
no więc siedzę w allenowskich welurowych portkach
no więc wciągam brzuch w siebie na przemian z zapachem
swojskiej macierzanki – nie tak zapewne w nowych jorkach
odgrywają te sztuki na czterdziestym piątym
piętrze gdy bardzo kontynentalnie wybrzmiewa waltornia
testując akustykę jednej z blaszanych świątyń
wizja tak spędzonego dnia w ospałość mnie wpędza
i traktat o samogonie do snu tuli krzyk bażanci
na pustym peronie samotny pociąg przekrawa tęcza
widzieć to jest szczęściem a przynajmniej czymś miłym
szara droga wyrabia się bitumicznie na zakrętach
i ludzie wciąż rosną za przyczyną mięśni i benzyny
drzewa odbijają się w ziemi i całkiem możliwe
że tam pod powierzchnią trwa lustrzane życie
to tylko my oceniamy pewne rzeczy jako zbyt fałszywe
żeby zdarzyć się mogły; biegnie ścieżką zając
śledzi go moje oko (luneta sztucera?) więc ja też tak żyłem
w napędzanej krwią oleistą ucieczce przez skryte rozstaje?
no więc czytam jeśli tylko sen nie daje mi się za bardzo we znaki
ale nawet wtedy widzę ich ciała pobrudzone drukarską farbą
ruchy ust zmęczonych język niewprawny i nijaki
zwija się w szorstką trąbkę by zagrać hymn na cześć przekleństwa
które jest wszystkim gdy wszystko już z grubsza podzielone ptaki
jeszcze krążą nad żelazną broną łza przekwita w pięściach
więc jak? – powrót i zaraz po nim nic pewnego odchodzenie w zgodzie
ze słońcem nawet cień czyni ze mnie miniaturę zastępcy
wodza z podrzędnego muzeum lub chudy wizerunek posłańca z wiadomością o pogodzie
sztruks słabo chroni przed chłodem ważna informacja zwłaszcza
gdy ten i ów planuje na nowo się narodzić
jak biały brzeg który dziś odsłonięty cięciem z ciekłej czerni wyrasta
dymi się surowizny zapach na kamieni stercie
chwast ściga się z bielą przytomne jaszczurki
starocerkiewne złoto i zieleń niosą na grzbiecie a jeszcze
to nie koniec wysiłku bo dzień się nie kończy wieczorem
i płaszczyźnie jest łatwiej wślizgnąć się tajemnym przejściem
do wczoraj lub do jutra pod wysuszoną korą
no więc zawijam nogawki by swobodnie stawiać w mroku
stopy bose których odcisk w twardym chłodzie odkłada
oszczędny ślad gdy wysycha sto metrów dalej strumień ciała pstrągów
zmieniają się w konary i grzywy drzew w pędzie
czerwone koszule migają na starej drodze wśród sągów
kiepski z duchów sojusznik co jednak trzeba mieć na względzie
Czyż nie idyllą były te lata?
Dużo zwykłości. Pewna lakoniczność
w otwarciu wszystkiego.
Czyż nie idyllą były te lata, kiedy
dopowiadało się słowa, jak w zabawie?
Teraz abażur w barwie górskiej wiosny
kołysze ciałem i zda się potwierdzać
to wszystko, na co brakowało siły.
Sucho i jasno. Upał. Płaszcz oddycha
ciężko. Za dzień, dwa, znów zabrzmią
odgłosy kroków. Znowu będzie
tak, choć mogę się mylić, jakby
nam wszystkim przywrócono mowę.
Na nowe domostwo
W nowym zamierzasz zamieszkać domostwie…
Na skraju miasta?
Bardzo dobry wybór.
Cicha uliczka, dźwiękochłonny asfalt
plus cała gama pozamiejskich wygód.
Zresztą o jakich tutaj mówić dźwiękach
prócz śpiewu ptaków i dźwięczeniu ciszy,
która mozolnie rok po roku wrasta
w ściany i okna. Wszystko w twoich rękach:
tojad, dziewięćsił, róże, tamaryszek.
Winu zaś pozwól z południowej strony
piąć się po deskach. Nie zbieraj owoców.
Niech się tym zajmą kosy i gawrony,
które sprawniejsze tu będą. Na zboczu
trawnik pozostaw całkiem niestrzyżony,
by móc popatrzeć, jak wzrastają wstęgi
traw. Nie zapomnij w jednym z wielu okien
światło zostawiać: zaoszczędzisz męki
oku, nie musząc oswajać go z mrokiem,
kiedy do domu wróciwszy, swą dłonią
klamkę rozpoznasz jak kartę znaczoną.
Na projektantów nie wydawaj wiele.
Każą odsłonić cegły lub żelbeton
wbić tuż przy stole. A tym większy przelew,
im ich wścieklejszym ulegniesz podnietom.
Obrazy powieś, strzegąc się abstrakcji:
zyskasz na czasie, nie musząc tłumaczyć
gościom złaknionym wiedzy po kolacji,
w której figurze tkwi właściwy haczyk.
Książki – rzecz dobra. Trzymaj je na ziemi,
bowiem na półkach gnuśnieją do szczętu.
Wiersze osobno. Powieści z imienin
niech wiodą żywot wśród reszty prezentów.
Księżycem nie gardź, zaciągając story.
Niechaj w retorcie czarnej sobie płonie:
podsycaj płomień kawałkami kory,
aż się przetopi na biały pierścionek.
TU zaś na
DESER
wiersze mojej ( mam tę nadzieję ze wskazaniem na pewność ) Przyjaciółki - Ludmiły Janusewicz.
Specjanie po raz wtóry złamano zasadę , aby nie publikować wierszy poetów mających się znakomicie ,
ze wskazaniem - na lepiej. Lecz od czego są zasady , Kochani Czytacze ? Czy nie tak ...
LUDMIŁA JANUSEWICZ - KOSZALIN
STUDNIA
Pamiętam stoicki spokój studni
pewnego dnia
przed laty
gdy
oczami opierając się o jej dno
pytałam o przyszłość
Cicha wyniosłość wody na dnie
z małym reliefem wyrzeźbionego przez
trzmiela powietrza
i plusk rzuconego kamyka
Cisza i hałas studni wciąż trwa
CZAS
Czas przez swój upływ
wypierając z rzeczywistości
dzianie się
nie musi nas naruszać
jeśli tego nie chcemy
Bo ludzie są zawsze tacy sami
choć ciągle odchodzą
Ale na ich miejsce przychodzą
nowi
Więc świat jest wciąż taki sam
w swojej stałości
i ciągle nowy z nowością
każdego wieku
SŁOWA
Cierpię na konieczność nieustannego
nazywania rzeczy po imieniu
Słowa choć bezszelestne
nie opuszczają mnie nigdy
Potrafią żyć nawet nie poczęte
w zdaniach
Nadymać jak balony i unosić
jak latawce spuszczone ze smyczy
W niewygodnej pozie czekać
na swój czas
Nawet gdy ścieram sen z twarzy
one mnie budzą
POZNANIE II
Dlaczego wchodzisz w dzień
nie dostrzegając otwierających
się barwami kwiatów drzew
Pachnących świeżym chlebem
piekarenek mijanych
w drodze do pracy
Ocierających o szyby piwnic
kotów
Przecież poranek jest największą
nadzieją
i nigdy nie wiesz czy wiara
nie przemieni lęku w odwagę
Tak jak w najmniejszej przestrzeni
możesz poczuć się wolnym
a na zatłoczonej ulicy dojrzeć
drgnienie twarzy
drugiego człowieka
OSKARŻAM SŁOWA
Oskarżam słowa
Gdy płyną z nas rzekami
napotykają milczący mur
niepoznania
Gdy są niezbędne
niemoc wyblakła je
przytłacza
Gdy czas się zatrzymuje
zastępują je gesty
Gdy chcemy ciszy
idą na nas szeregami
obcych
niepotrzebnych zdań
ŁĄKA
Gdy zaczyna budzić się miasto
okiennych świateł migotaniem
stukotem nóg po trotuarach
rozkrzyczeniem mew
wywiedziona myślą o tobie
łąką idę po zroszonej trawie
przeczesując rosę dłońmi
a obok pachnący bez