Kilka dni na warsztatach w ośrodku Tybetańskim ulokowanym na arizońskiej pustyni i czas zaczął płynąć wolniej. Ale wciąż płynął, mrugniecie oka i już tnę autostradą kolejną pustynie.
Celem jest jezioro Tahoe na pograniczu Nevady i CA. Droga daleka, prowadzi przez Las Vegas, wiec robię przystanek. Mimo iż, sławne to miejsce, nie odwiedziłem go wcześniej, a przemierzając Stany przez lat kilka jakoś nie miałem zamiaru tam trafić.
Na nocleg wybieram kemping, połączony miejskim autobusem z centrum hazardu STRIPem.
Trzeci świat Las Vegas można podziwiać w miejskim autobusie. Wielu wygląda jakby urwało się właśnie z odsiadki. Kilku młodych zmierza na nocną przygodę. Trochę bezdomnych, brudnych trudami pustyni. Nadzieja na zainkasowanie miliona w kasynie nas nie opuszcza.
Nie wiem co mnie tam czeka, tym bardziej większe zaskoczenie. Przystanek końcowy na Casino Central. Nic nie ma. Idę na południe w stronę wysokiej wierzy. Sytuacja zmienia sie skokowo. Nagle tłum nieprzebrany, ekstremalnie zróżnicowany. Cały świat. Kasyna, hotele, restauracje, puby. Sex, drugs, rock&roll i chaos. Na ulicy rewia mody. Większość wskoczyla w najmodniejszy ciuch. Grunt żeby odsłonić co należny, a ukryć to co trzeba. Szpilki, sukienki, modelki, naciągacze.
Idę ulicą, tu wybucha wulkan, ogień, lawa i płomienie. Tam zbudowali Nowy Jork, zaraz obok Paryż, starożytny Rzym (lub Grecja), baśniowy pałac. Na ulicach performerzy, dzieci 10 - 16 lat, coś pokazują, tańczą, grają, śpiewają, mnóstwo żebraków, każdy zbiera napiwki. Miniaturowy M Jackson, azjatycka dziewczynka robiąca show na organach.
Gdzieniegdzie leży człowiek, brudny, biedny, pijany, zmęczony. Wszystko to przykrywa kolorowa płachta przemieszczającego się tłumu, chodzących maskotek, filmowych super bohaterów, tancerek i golizny. Muzyka, oryginalne samochody. Limuzyny wielkości przegubowego Ikarusa próbują przeskoczyć korek, ale daremnie, mimo iż strefa VIP.
Idę, kilometry bulwarem Las Vegas. Przy fontannie multimedialnej, usiłującej skakać w rytmie Wagnera (lub kogoś innego) ludzie robią zdjęcia, selfi, selfi i jeszcze jeden selfi. Ta atmosfera wbiła mi się w oczy, upuściłem łzę.
Wchodzę przez most do baśniowego zamku, nagle mam wrażenie ze beton jest z gumy, ugina się pode mną. Nie, to uginają mi się nogi. Kilka godzin marszu w otoczeniu kolorowego korowodu neurotycznej zabawy i zapomniałem ze to wciąż pustynia i trzeba dużo pic.
Las Vegas, osobliwość na środku pustyni, opuszczam o poranku i w dalsza drogę. Pustynia, pustynia, pustynia. Krzaki, krzaki, krzaki. Grzbiety gór... Pustkowia zamieszkałe tylko przez tańczące małe trąby powietrzne, podrzucające kłęby piasku w oddali. Czasem jakaś pojawi się na drodze, samochód zaproszony do tańca odrzuci troszkę w bok.
Mijam małe, stare osady, dogorywające w słońcu i z pragnienia. Rozwalone domy, stare zdezelowane samochody, rudery, duże rdzewiejąco-gnijące przedmioty. Ale poczta jest, flaga amerykańska, a czasem stacja benzynowa, a nawet McDonald. Docieram do poligonu i bazy wojskowej, może to skutek uboczny zbyt intensywnych ćwiczeń ?Na noc docieram do słonego jeziora Walker. Jezioro duże, lasu nie ma. Wyrosło niespodziewanie jak Vegas. Tu przytłacza samotność.