Jestem Aleksander , mam ukończone już lat szesnaście, co czyni mnie w oczach Makedonów , młodym wojownikiem. Właśnie nim się staję , w czas tej właśnie podróży na Peloponez. Na wycieczkę wybrałem się w towarzystwie najlepszych falangitów , których tysiące ma mój domniemany ojciec - szkaradny , jednooki niczym Polifem , wielki Filip . Zdobywca. Babołak, skończony pijanica , awanturnik , któremu udaje się wszystko jak dotąd , osiągnąć. Mieczem , spiskiem intrygą , układem. Mam tych kilkanaście wiosen , a jednak dostrzegam ,że za długo żyję w posępnym cieniu wielkiego Filipa , w cieniu , który już niebawem , rozciągnięty będzie na całą Helladę. Po to mnie właśnie posłał on , złowrogi Filip. Nie potrafię uwierzyć , żem latrośl jego . Ja jestem piękny , miły i uczony. Najcnotliwszy z helleńskich mędców , sam Arystoteles - wychowanek Platona - moim przewodnikiem. Uparcie dążącym , abym jako jego dzieło , stał się doskonałym. Na razie z pokorą przyjmuję starania starego tyrana wszechwiedzy , ale ja nie o tym.
Poszliśmy do Aten , traktaty zawierać. Budować przymierze , tworzyć jeszcze większą - wielką Grecję. Zjednoczoną , silną jak nigdy jeszcze , pod łaskawą dominacją króla Makedonów. Po drodze mijając nieśmiertelną Spartę , która murów nie ma obronnych. Ich mur ostateczny, wyległ gromadą , w szeregach ciężkozbrojnych , zuchwałych hoplitów, radych w ciała nasze swe pogrążyć ostrza. Stali prości , nieruchomi jak skała, z której własnych zrzucają - staruszków niepotrzebnych. W słonecznych promieniach błyszczały puklerze , groty włóczni i białka oczu żolnierzy Lacedemonu. Cholera im w bok , niech-że sobie stoją , gapiąc się na nasze szyki. Przeszliśmy przed ich frontem o kilka stajów , niczym w defiladzie ; nasze ostatnie szeregi , pokazały Spartanom niemyte, gołe tyłki - na nich wypinając. Nie podjęli boju , gapiąc się bezsilnie , gdyśmy ich mijali , a trąby nam grały , flety , i dudniły bębny nasze wojenne.
O wizycie w Atenach , nawet tu nie wspomnę. Oddelegowana starszyzna nasza , poszła na narady z Areopagiem , zmuszając tych ludzi , by z wielkim niesmakiem widzieli , jak nasi pochłaniają kratery wina , jeden za drugim , bez dolewania wody; na Bogów - dla nich barbarzyńcy w centrum kultury znanego im świata. Swoją drogą , kto normalny widział , by wino - dar boży - bezwstydnie rozcieńczać ? W imię , niby czego ? W dodatku jeszcze , jakiś brudny staruszek , bezczelnie wylegujący się w beczcie , w kącie Agory , obraził mnie szpetnie. Księcia tronu. To ma być kultura ? Z niesmakiem wyszedłem poza bramy Aten.
Wziąwszy dla towarzystwa kilku zaufanych wojaków z falangi, na podbój ruszyłem samego Olimpu , w odwiedziny nieśmiertelnych. Na sam szczyt , jak powiadają , dotąd obcy człowiekowi. U podnóża rozkazałem czekać cierpliwie moim towarzyszom ; czas mieli wolny dla siebie , ja go znajdę w drodze na wierch , chmurami spowity.
Filip , znawca koni , ten przeklęty Filip , jakoby mój surowy i odległy ojciec ! Co mam począć - myślałem - aby mnie nie ubiegł , w moich osobistych planach , ambicjach , w ciekawości świata?
Na szczyt się puściłem , po drodze lub nawet - z powrotem - ubijając jakieś stare , wyliniałe lwisko , wylazłe ze śmierdzącej , zapuszczonej groty. Był to dobry omen , na Logos , najlepszy ze znaków !
U celu wyprawy bogów nie widziałem , ni kryształowych pałaców , nigdy nie schnącego strumienia z nektarem , ani garkuchni wypełnionej ambrozją. Skała była goła , dzika, nieprzyjazna , zimna i upiorna. Obca naszej wierze i jej ideałom. Mógłbym z satysfakcją już zostać cynikiem lecz szkoła cyników , nie powstała dotąd . Ach , szkoda !
Wierny Parmenion , mój daimion życzliwy , napisał mi w poczcie , że właśnie utłukłem - ostatniego lwa naszej ekumeny ; przyjmę to za pewnik. Przcież ma wszędzie w Grecji uszy swe i oczy.
Tak , jak uwierzyć winienem mej matce Olimpias , wrogo nazywanej w Pelli czarownicą. W to, że poczęła mnie z bogiem pod postacią węża , jak noc czarnego , krzepkiego niezwykle. Wierzę, spglądając na mordę Filipa.
Zaufać jej muszę ; nigdy jeszcze nie widziałem kobiety urodziwszej od niej : mądrej , przebiegłej , obdarzonej niezwykłą przenikliwością , nadzwyczają charyzmą. Tylko ona , w czasie odpowiednim , udzielia mi nauk niezbędnych , jak sobie radzić i poczynać z kobietą. Tak jest : muszę jej zaufać , bardziej niż komuś innemu. Zapewne w świecie szerokim , nieustannie szukał będę jej wiernego odbicia , w postaciach kobiet , które zechcę kiedyś zdobyć i posiąść. Tylko co z chłopcami ?
Dobrze wiem , że umrę . Kiedyś . Mój los zapisany w przędzy Parek tak , jak losem bogów dysponują Mojry. Lecz umrę nieśmiertelny , w pamięci pokoleń , niechaj sobie będą kolejne potopy , zatraty narodów. Zemrę nieśmiertelny , zapisany w nazwach niezliczonych miast , miejsc bitewnych i twierdz nieulękłych. W pismach ludzi niepowszednich , w sztuce i ozdobach, a nawet w przekazie dla każdego motłochu.
Tak postanowiłem, w w cieniu Góry stojąc .
................................................................................................................................................................................
Powiadali wyznawcy pierwotnego chrystianizmu , że umarł król bogów Zeus , gdy z portu w Pireusie , ruszył nawiedzić Ateny sam apostoł Paweł. Wyzionął-był ducha bóg w dniu , w którym stanął przed ateńską tłuszczą ów były celnik , obywatel Rzymu , by dość zawile , chociaż ekspresyjnie , wyłożyć swoją prawdę o Dobrej Nowinie. Na dowód tego, do dziś nakazują jechać na Kretę , gdzie w ustroniu odległym ,tam gdzie dotąd jeszcze , nieczęsto zaglądają głodni wrażeń turyści , spoczywa głaz wielki o kształcie - jak wolisz- odwróconej misy , albo też kopuły. Pod nią mają spoczywać aż po kres naszego świata , zwłoki martwego boga. Ale ja nie o tym.
Fachowcy nam mówią , a wiedzą chyba , o czym , że bogowie w ich rozlicznych formach i odmianach , istnieli w określonej czasem rzeczywistości , jak długo działała wiara, autentyczna , nieskalana wątpliwościami , czy ateizmem , wojującą kontrą. Powiadają antropologowie kultury o tym ,że bogowie nie żywili się ambrozją i nektarem , ofiarami , dymami ołtarzy i inną celebrą lecz zaufaniem i zawierzeniem człowieka im - istotom wyższym.
Umarli , gdy kult stracił swój autentyzm , siłę skrytą w duszy każdego człowieka. Oczywiście , to mowa humanistów , więc alegoryczna , chociaż opisująca podstawowy sens żywego wierzenia.
Na Morzu Egejskim , wśród tysiąca ostrowi i niewielkch spłachetków ziemi , jest jedna, o której kiedyś wspomniał-był Zygmunt Kubiak , erudyta nad erudytami - w kraju nad Wisłą. Nazwę zapomniałem , bo nigdy nie sądziłem , że mi się przyda , a zapytać już dziś - nie ma kogo , bo pan Zygmunt umarł dziesieć lat temu i nie musi oglądać POgrzebu na raty, niepodległej Polski.
Otóż na tej wyspie , zupełnie małej , od zawsze zamieszkałej przez pokolenia dzielnych rybaków i.. hotelarzy , mimo panującego , jak wszędzie w Grecji - ortodoksyjnego chrześcijaństwa , z pokolenia na pokolenie , niejako odwiecznie , opowiadają o tym , jak Zeus , zmęczony niesnastkami wśród bogów, przeniewierstwem większości rodzaju ludzkiego, porzucił Olimp i boskich towarzyszy , że o towarzyszkach nie wspomnę i człowieczą przybrawszy postać, i ciało śmiertelne , osiadł w tym wybranym miejscu.
Zostawszy poczciwym rybakiem, wraz z innymi wypływał na łowiska, dary morza odbierał , miał dom z ogrodem i gościnne ognisko. Z czasem otoczony szacunkiem i miłością tubylców , zyskał autorytet i niemałe znaczenie. Dla tamtych ludzi stał się kimś tak ważnym i uwielbianym , że pamięć o nim nigdy nie zginęła , dożywając w tradycji autochtonów naszych cynicznych czasów , czasów internetu , podbojów kosmosu i przerażliwej pustki - w ogromnej rzeszy ludzkich - zdawałoby się - bijących serc.
Jeśli nie zrozumiesz , to jest tekst o niczym.
------------------------------------------------------------------------------------------------
Od autora : Przepraszam za irytującą , być może niektórych Czytelników - stylistykę tekstu. Można go przyjąć z dobrotliwą akceptacją i przymróżeniem oka , albo splunąć i iść w swoją stronę.
Komentarze