Tygodnik Solidarność Tygodnik Solidarność
1300
BLOG

Polski wyzysk

Tygodnik Solidarność Tygodnik Solidarność Gospodarka Obserwuj notkę 12
1000 zł więcej. O tyle powinna być większa średnia płaca miesięczna. To nie kolejne populistyczne hasło. Gdyby płace rosły równo z naszą wydajnością, dziś każdy z nas byłby dużo bogatszy. Ale to pracodawcy zgarniają zysk.
 
Polacy są liderami jeśli chodzi o czas poświęcany na pracę. Każdy z nas pracuje średnio ponad 2000 godzin rocznie. Pod tym względem plasujemy się na trzecim miejscu wśród krajów OECD – średnia wynosi ok. 1600 godzin. Mniej niż w Polsce pracuje się m.in. u naszych południowych sąsiadów. A przecież Czesi zarabiają więcej od nas.
 
Gdzie nasze pieniądze?
 
Polska gospodarka w ciągu ostatnich prawie 25 lat jakie minęły od 1989 r. przeszła bardzo długą drogę. Zmieniła się struktura gospodarcza. Od państwa z zerowym (ukrytym bezrobociem) doszliśmy do stanu, w którym bezrobocie nie chce trwale zejść poniżej 10 proc. W tym czasie znacznie wzrosła i wydajność pracy, i PKB. Wynagrodzenia rosły, niestety nie wystarczająco szybko. 
ramka
Jak pokazują badania wzrost wydajności pracy Polaków nie przekłada się na wzrost zarobków. Ostatnio jest wręcz odwrotnie. Po raz pierwszy od transformacji ustrojowej realne zarobki spadają.
Koniec ramki
- Prof. Staniszkis wyliczyła, że gdyby przez ostatnie kilkanaście lat płace rosły proporcjonalnie do wydajności, dzisiejsze średnie wynagrodzenie powinno być o 1000 zł wyższe.  Jeśli przemnożymy liczbę pracujących przez owe 1000 zł i przez 12 miesięcy to wyjdzie nam 200 mld zł. Tych pieniędzy, które przecież i tak przeznaczone byłyby na konsumpcję, nie ma w naszych budżetach rodzinnych – zauważa Piotr Duda. Zwraca też uwagę, że gdyby płace rosły systematycznie, to i dzisiejsze zyski pracodawców byłyby o wiele wyższe. - Można powiedzieć, że przedsiębiorcy chcąc obniżyć koszty sami zacisnęli sobie pętlę na szyi – mówi Duda.
Coraz lepsi, coraz biedniejsi
„W latach 2010-2012 koszty pracy przestały podążać za wydajnością pracy, co wyraźnie odróżniało ostatni okres spowolnienia gospodarczego od okresu dekoniunktury 2002-2004, kiedy miejsce miała sytuacja odwrotna” – czytamy w raporcie „Badanie Ankietowe Rynku Pracy. Raport 2013” przygotowanym przez Narodowy Bank Polski. Oznacza to tyle, że choć wydajność pracy rośnie, to płace stoją w miejscu, a przynajmniej nie rosną wystarczająco.
- Paradoksem jest, że przy wzroście wydajności w Polsce (w ub. roku o 5,5 proc.) płace w tym samym czasie spadły o… 5 proc. A do tego trzeba jeszcze dodać inflację na poziomie 2,5 proc – podkreślała prof. Jadwiga Staniszkis podczas obrad Europejskiej Federacji Chrześcijańskich Związków Zawodowych.
- Wszędzie następuje spadek udziału płac w PKB, ale w Polsce ta tendencja spadkowa jest radykalniejsza,. W ostatnich 10 latach udział ten spadł o 16 proc. i wynosi obecnie zaledwie 32 proc. podczas gdy na zachodzie Europy przekracza 50 proc. Do tego dochodzi 30 proc. zatrudnionych na umowach terminowych i 900 tys. zatrudnionych na stawki godzinowe, średnio 1 euro za godzinę, co daje płacę poniżej wszelakiej płacy minimalnej – zauważa prof. Staniszkis.
Skoro PKB rośnie, a udział zarobków pracowników w tym PKB maleje, to ktoś inny musi zgarniać kasę. Na PKB składają się (upraszczając) trzy strumienie: pracowników, przedsiębiorstw i rządu (podatki). O ile założymy, że wpływy z podatków raczej nie są większe (a nie są), to zostają przedsiębiorstwa.
„Można śmiało zaryzykować tezę, że głównym beneficjentem spadku udziału wynagrodzeń w PKB są przedsiębiorstwa. Sprowadzając tę obserwację na poziom zwykłej przeciętnej firmy ze zwykłymi przeciętnymi pracownikami – nie dostają oni podwyżek, bo firmy wolą zaoszczędzone w ten sposób pieniądze zatrzymywać dla siebie. W kryzysie łatwiej to osiągnąć, bo zawsze można pracowników straszyć tym, że jest kryzys, bezrobocie, trzeba oszczędzać itp. Podejrzewam, że w większości polskich firm pracownicy słyszeli o kryzysie nawet w latach 2010-2011 kiedy mieliśmy blisko 5 proc. wzrostu gospodarczego. Straszenie kryzysem bardzo się przydaje w przechwytywaniu coraz większej części korzyści z działalności gospodarczej” – pisze na swoim blogu Rafał Hirsch, dziennikarz ekonomiczny.
Po prawie ćwierć wieku od transformacji, a to okres równy jednemu pokoleniu, Polacy nie dorobili się prawie żadnych oszczędności. „A to wszystko w czasach, w których generalnie PKB Polski wzrosło o 100 proc. realnie. Oszczędności są, ale w przedsiębiorstwach. Zdecydowana większość gospodarstw domowych nie oszczędza, bo nie ma czego oszczędzać” – pisze Hirsch.
Jego zdaniem przynajmniej częściowym rozwiązaniem tego problemu byłoby zwiększanie płacy minimalnej. „Niestety wciąż w naszym kraju obowiązuje dziwny dogmat o tym, że płaca minimalna zwiększa bezrobocie, chociaż tak naprawdę nie ma na to dowodów” – podkreśla.

Na co idzie zysk?
 
Niskie zarobki oznaczają mniejszą konsumpcję. Polacy nie wydają pieniędzy, nie kupują, nie korzystają z usług. Ale podobno nie musi tak być.
- Niskie płace nie muszą prowadzić do mniejszego popytu. Jeśli pracodawca ma do rozdysponowania dodatkowo wypracowaną złotówkę i przekaże ją pracownikowi, to on za nią kupi np. dodatkowy bochenek chleba. Ale pracodawca może przeznaczyć tę złotówkę na inwestycję, kupując maszynę, która dodatkowo stworzy większe możliwości produkcyjne w przyszłości – przekonuje dr Michał Gradzewicz z Instytutu Ekonomicznego  Narodowego Banku Polskiego.
I choć w teorii dr Gradzewicz ma rację – niskie płace nie muszą prowadzić do mniejszego popytu – to w Polsce widzimy, że prowadzą. 
Typowy polski pracodawca nie przeznaczy dodatkowej złotówki ani na dodatkowe wynagrodzenie pracowników, ani na innowacyjne inwestycje. Przeznaczy ją na… siebie.
- Pracodawcy mają tanich, elastycznych pracowników, których mogą zmieniać jak rękawiczki. Nie muszą się rozwijać, inwestować w nowoczesne technologie. Zamiast kupić supermaszynę wolą zatrudnić 10 pracowników, bo i tak wychodzi taniej. To m.in. dlatego mamy tak słabą wydajność. To nie wina pracowników, bo pracowników mamy wspaniałych – podkreśla Piotr Duda.

Trzeba walczyć
 
Czy sytuacja może się zmienić? To zależy od nas samych. Pracodawcy niezbyt chętnie dają podwyżki, to oczywiście żadne odkrycie. Specjaliści zwracają jednak uwagę, że to, co im pozwala płacić mało, to niski poziom przynależności do związków zawodowych (co ułatwia pracodawcom rozgrywanie pracowników) oraz rzadka indeksacja, czyli dostosowanie poziomu wynagrodzeń do wzrostu cen i kosztów utrzymania.
- Aby gospodarka mogła zaproponować pracownikom wysokie pensje, musi być odpowiednio wydajna, a na to składa się, oprócz pracy, również kapitał i technologia. Polska gospodarka ma wciąż  niewystarczająco dużo, szczególnie nowoczesnego, kapitału,  a w procesach produkcyjnych często stosowane są starsze technologie. A ta sama praca, przy różnych poziomach kapitału i technologii, skutkuje różną wydajnością pracy i poziomem płac – mówi dr Gradzewicz. Tyle, że jak porównać pracę np. w polskich zakładach azotowych i w niemieckich zakładach azotowych, to okaże się, że poziom kapitału, technologii, innowacyjności i wydajności pracy jest co najmniej zbliżony. A zarobki? Diametralnie różne.
Z badań OECD wynika, że Polak wytwarza w ciągu godziny 21 euro wartości dodanej. Niemiec 44 euro, a Francuz 46. A więc wydajność Polaków jest nieco ponad dwa razy mniejsza. Tyle, że różnice w zarobkach są większe. Zarabiamy ok. 4-5 razy mniej niż nasi zachodni sąsiedzi. 
 
Polityka wysokiego bezrobocia
 
Ekonomista tłumaczy to wysokim poziomem bezrobocia: - W Polsce stopa zatrudnienia jest niska, szczególnie w porównaniu do krajów zachodnich. Osoby bezrobotne i bierne zawodowo nie uczestniczą w tworzeniu tortu, jakim jest PKB, a uczestnicząc w państwowym systemie redystrybucyjnym, spowalniają procesy rozwojowe i wzrost wydajności. Również dzięki temu pracownicy za naszą zachodnią granicą mogą zażądać wyższych pensji – przekonuje ekspert z NBP.
Tyle, że sytuacja nie jest modelowa. Osób bezrobotnych jest tak wiele, bo nie działają liberalne systemy włączania na rynek pracy. Część biernych zawodowo woli pozostać w domu i np. zająć się bliskimi niż wracać do pracy która pozwala ledwo związać koniec z końcem. Zresztą, z badań NBP wynika, że w najbliższym czasie nie ma co liczyć na zmianę sytuacji. Jeśli nie nastąpi gwałtowne ożywienie gospodarcze, które zmieni sytuację na rynku pracy, to nie należy spodziewać się większej presji płacowej niż teraz.
Co więc nas czeka? Jan Krzysztof Bielecki, przewodniczący Rady Gospodarczej przy Prezesie Rady Ministrów mówił niedawno w wywiadzie dla „Dziennika Bałtyckiego”:  „: (...)Jestem natomiast przekonany, że jeszcze przez wiele lat podstawowym czynnikiem dającym nam przewagę nad innymi krajami będą konkurencyjne koszty pracy. Badania i rozwój są oczywiście potrzebne, ale nie łudźmy się - w ciągu kilku lat nie staniemy się państwem, którego rozwój gospodarczy jest oparty na wynalazkach”.
 
 
***
W Polsce od lat prowadzona jest polityka niskich wynagrodzeń i wysokiego bezrobocia. Nie ma się co łudzić, że liberalnie nastawionym politykom i pracodawcom, którym zależy przede wszystkim na własnej kieszeni zachce się nagle podnosić pensje. Nawet gdy skończy się spowolnienie gospodarcze i PKB wystrzeli w górę, my wciąż będziemy słyszeć, że jest kryzys i nie ma co liczyć na podwyżki, za to można liczyć się ze zwolnieniami. 
Sposób na to – dość oczywisty: zorganizowani pracownicy walczący o swoje.
 
Maciej Chudkiewicz
 
 
 
"Jedną z często podawanych przyczyn zarówno presji płacowej jak i utraty konkurencyjności gospodarki jest uzwiązkowienie. Tymczasem w Europie wysokie uzwiązkowienie charakterystyczne jest dla krajów Skandynawii, systematycznie poprawiających swoją pozycję konkurencyjną. Uzwiązkowienie w Polsce należy do najniższych w Europie i na świecie".  Źródło: „Badanie Ankietowe Rynku Pracy. Raport 2013”, NBP
 

niezależny magazyn społeczno-polityczny.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Gospodarka