Leonarda Bukowska Leonarda Bukowska
2501
BLOG

Wyrzucili już nawet porządnego, polskiego Żyda

Leonarda Bukowska Leonarda Bukowska Społeczeństwo Obserwuj notkę 34

       - czyli coś o handlu dobrami kultury w warunkach globalizacji, liberalizacji rynków (a także - niestety- i edukacji) i tym podobnych. Z powodu tytułu pragnę jednak na wstępie przestrzec wszelkich zadymiarzy i nawiedzonych, że notka nie o TYM i że nie znajdą w niej TEGO, czego zawsze usilnie poszukują. Krótko mówiąc notka nie jest wcale o Żydach a o aberracjach handlu w epoce globalizacji. Zgodnie zresztą z zapowiedzią sprzed kilku dni, że korzystając z okresu wakacyjnego zamieszczę kilka artykułów zainspirowanych życiem tych czy tamtych miejsc a nie wydarzeniami politycznymi.

       Dla jednych zakupy w galeriach handlowych i wszelkich podobnych molochach to przyjemność (czasami największa), dla innych męczarnia - zdecydowanie zaliczam się do tych drugich. Co jednak było robić? W końcu ze dwa lata temu skapitulowałam kompletnie - po prostu w Warszawie inne sklepy prawie poznikały a centrum miasta handlowo opustoszało. Szczególnie ucierpiał na tym handel wszelakimi  dobrami kutury, bo i dobra szczególne. Lubiłam zawsze miejsca, gdzie w kulturalnej atmosferze można było z kimś kompetentnym wymienić parę słów, gdzie sprzedający wiedział, na której półce czego szukać i co doradzić, gdyby się tego poszukiwanego nie znalazło. W muzykę zaopatrywałąm się kiedyś w księgarni niedaleko Filharmonii, w książki różnie - to tu, to tam - w zależności czy słowniki i leksykony, czy literatura czy przewodniki. Ehhh... Minione czasy, które już nie powrócą z powodu: postępu, globalizacji, nowoczesności i.... księgarni wielkopowierzchniowych.

       Zaciskam więc zęby i wchodzę do tej nielubianej księgarni-molocha (wiemy o co chodzi ale nazwy nie wymieniam, bo teraz wszyscy histeryczni i zaraz wytaczają jakieś procesy o naruszenie czegoś tam), bo nie ma czasu na coś innego, bo po drodze, bo muszę kupić, bo trzeba szybko, itp. Potrzebne mi kilka DVD z polskimi filmami. Pomiędzy półkami dostaję oczopląsu - straszą mnie Spidermany, Rambo i podobne przystojniaczki, w którą stronę się nie obejrzę, to straszy coś następnego. W końcu znajduję jakiś skromny kącik z polskimi filmami - coś jest, wielu rzeczy nie ma, regały przetrzebione i znikąd pomocy. W końcu udaje mi się dorwać sprzedawcę, zwanego bardzo dumnie "konsultanten" czy "doradcą" klienta, nie pamiętam już. Pytam więc doradcy, czy wie, kiedy będzie tych filmów więcej a on, że nie wie, bo jak dostarczą to dopiero wtedy filmy będą. Ot i całe doradztwo a ja zbieram to co jest z interesujących mnie rzeczy i jak najszybciej uciekam.

       Kolejny raz, za kilka tygodni, znów to samo - bo trzeba, bo szybko, bo po drodze. Tym razem z przyjaciółką pomiędzy spotkaniem a załatwianiem innych spraw. Przyjaciółce potrzebna jest książka Kishona, ja muszę wysłać mały prezent z podziękowaniem dla Polaka za granicą - kogoś o wyrobionym guście muzycznym. Odpowiedni będzie Chopin, coś lżejszego na wiosnę - Nokturny czy Ballady z Barkarolą byle nie żadne kiczowate classic light. W końcu wydań było pełno, może być nawet coś z niedawnego "Wydania narodowego" - to zawsze solidna i porządna historia, byłoby na prezent jak znalazł. "Na pewno coś podobnego znajdę" - myślę sobie - w końcu duży sklep. Okazuje się, że myślę kompletnie głupio, z "Wydania narodowego" leżą tylko jakieś ogryzki, z innych wydań też. Jakieś składanki, rąbanki, Chopin light, może dobre na prezent-durnostojkę ale na pewno nie dla kogoś, kto ma o Chopinie pojęcie. W końcu wściekła wybieram coś z tego, co jest (muszę sprawę szybko załatwić). Okazuje się, że przyjaciółka ma jeszcze gorzej - Kishona w ogóle nie znalazła. Idziemy więc do kasy, do "doradcy" - ja płacić, ona pytać.

       "Kishon?...Yyyyyy...." - wypukuje coś w komputerze zbaraniały młody człowiek z miną, jakby nazwisko słyszał pierwszy raz w życiu. "Kishon...Kishon... Nie ma!" Przyjaciółka nie ustępuje - "A czy można zamówić?" Młody człowiek znów próbuje coś wypukać. "Nie, nie można. Bo Kishona nie ma w systemie." Odchodzimy od kasy, przyjaciółka z pokorą, ja wnerwiona. Przypomina mi się natychmiast sytuacja sprzed kilku miesięcy, kiedy to zostałam wezwana w trybie nagłym do pewnego urzędu, z którym kontakty powszechnie uchodzą za nieprzyjemne. Gdy już się przed owym urzędem stawiłam pośród wszelkich niewygód i zmieniając też w trybie nagłym wszelkie plany, usłyszałam od szacownej pani urzędniczki wzywającej mnie, że nie może mnie załatwić, "bo wypadłam z systemu". Dziś człowiek może "wypaść z systemu" i jest po nim - nie ma w systemie to znaczy, że go nie ma i nie było na świecie. I koniec. Więc teraz Kishon wypadł z systemu a ja za to wpadłam w furię. Idziemy do wyjścia przez ten sklep (a długie to i ogromne) i wściekła zaczynam wyrzekać na cały głos - "Cholera jasna! Kishona nie ma w systemie! Bo Izraelczyk i pewnie Żyd niesłuszny! Jakby był Żyd słuszny, jakiś lewak czy coś takiego, to już by go tam w tym systemie na pewno mieli!!!" Przyjaciółka syczy na mnie. Faktycznie, baba idąca przez sklep w sukience w kolorze jaskrawego fioletu biskupiego i pokrzykująca coś o Żydach słusznych i Żydach niesłusznych musi przyciągać wszelkie spojrzenia, ma rację. Przestaję więc złorzeczyć w tematach ryzykownych, ona przestaje syczeć. Z nerwów przed galerią biorę od przyjaciółki papierosa i zapalam, co mi się od kilkunastu lat nie zdarzyło i - jak zwykle - obiecuję sobie "Nigdy więcej!"

      A tymczasem znów muszę - niecała godzina w centrum Warszawy, trzeba to i tamto załatwić i znów potrzebna płyta na prezent, tym razem mają to być piosenki żydowskie, w jidysz i w jakimś ładnym wykonaniu. Miałam kiedyś i Goudę Tencer i S.Przybylską, jeszcze jakąś składankę różnych wykonawców z Teatru Żydowskiego. Częśść kompaktów porozdawałam, stare kasety magnetofonowe, nikomu niepotrzebne, walają się gdzieś w skrzynce w piwnicy. Niczego nie mogę znaleźć ale w końcu udaje mi się między regałami dopaść "konsultanta". "Muzyka żydowska? W jidysz?" - robi wielkie oczy. Idzie do komputera i puka - teraz bez pukania w komputer nikt niczego nie wie a czego się nie wypuka, to znów tego nie ma. "Nieeee... Czegoś takiego to nie ma..." - kręci głową. Czuję, że tym razem już mnie chyba szlag trafi z miejsca. "Niemożliwe, żeby nie było, proszę dokładnie popatrzeć" - nie daję za wygraną. Szuka dalej ale faktycznie nie znajduje - nie wiem, może polscy Żydzi i ci, którzy śpiewają w jidysz, też im "wypadli z systemu", teraz najwyraźniej każdemu może się taki "wypad z systemu" zdarzyć, takie czasy. Trudno powiedzieć, w każdym razie "konsultant" idzie po kogoś wyższego rangą więc znów tłumaczę o polskich Żydach i o jidysz od początku. Wyższy rangą patrzy na mnie też jak na pomyloną. Nagle dopada go olśnienie, leci do jakiejś półki, przynosi mi "żydowską muzykę" i trzyma dumnie dwa pudełeczka. New York Synagogue Choir i drugie, podobne tylko z innego, też jakiegoś  zamorskiego miasta.

       Nie, nie wytrzymam tego handlu w supermarkecie wielkopowierzchniowym zbywającym dobra kultury ani chwili dłużej. Dla wyjaśnienia - bardzo lubię muzykę synagogalną, mam w domu kilka płyt z chórami i z utworami Lewandowskiego. Ale teraz po prostu chcę muzyki porządnego, rodzimego, polskiego Żyda - takiego z Warszawy, Krakowa czy Berdyczowa. A oni mi z New Yorkiem. Jak wszędzie. Chcę prawie krzyknąć, żeby przestali mi wciskać te zamorskie dziwa i zaczęli wreszcie sprzedawać to, co w środku Warszawy księgarnia sprzedawać powinna. I że to granda, że można tu dostać wszystko, co "najlepsze" na całym świecie, z tymi Spidermanami, Potterami, Playboyami i innymi włącznie ale zwykłego, normalnego, polskiego Żyda przekurzyli skutecznie i ślad po nim nawet nie został. Mało tego, najwyraźniej w świecie nawet jeszcze nie wiedzą, że ktoś taki tutaj w ogóle istniał, żył, komponował i śpiewał. W ostatniej chwili znów gryzę się w język, rezygnuję z awantury i ograniczam się do stanowczej odmowy kupna chóru z Nowego Jorku. Personel oczywiście patrzy na mnie jak na rozkapryszoną wariatkę, poza tym chyba i tak nie jest zbyt zainteresowany, co kto kupuje (i czy w ogóle kupuje), jak to w sklepach wielkopowierzchniowych zwykle bywa.

       Rozpacz, pora chyba umierać. Albo się przystosować ale to chyba trudne. Tego dnia, nie widząc innego wyjścia, postanowiłam upić się na smutno. Czerwonym winem, sama, przy dźwiękach "Majn Sztejtele Bełz" i kilku innych piosenek ze starych zasobów wygrzebanych z jakichś kątów. Na złość globalizmowi, kosmopolityzmowi, konsumpcjonizmowi, internacjonalizmowi, idiotyzmowi i wszystkim innym "-izmom" tego świata (nic z tego nie wyszło - mam dość mocną głowę i kilka kieliszków zupełnie nie wystarcza:)))).

Obserwuję z dużym niepokojem i opisuję Polskę posmoleńską. Poza tym zdarza mi się czasami opisywać inne sprawy.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo