Jan Herman Jan Herman
469
BLOG

(...)ralala. Będzie też o zmarłym.

Jan Herman Jan Herman Polityka Obserwuj notkę 0

Pojawił sie dobry powód, bym znów zabrał głos w sprawie systemu-ustroju. No, to zabieram...

Za tak zwanej „komuny” zajmowanie się zarabianiem pieniędzy w formule biznesu było w powszechnej opinii (przyznajmy, celowo kształtowanej) równie „nie teges”, jak w epoce, kiedy Francją rządzili ludzie dobrze urodzeni. Monarcha i wielcy francuskiego dworu wpuszczali do swoich „antyszambrów” ludzi prowieniencjimanufakturowej i kupieckiej, bo mieli noże na gardłach: ich skarbce były sparciałe i dziurawe. Ale nie obnosili się ze swoimi znajomościami, bo to ich plamiło na salonach.

Oczywiście, kim innym był w takich sytuacjach właściciel floty handlowej, a kim innym lichwiarz. Podobne nastroje i „hierarchie ohydztwa” panowały w czasach Gomułki i późniejszych.

W czasach PRL funkcjonowało kilka typów biznesowych, które przytaczam „z ręki”, licząc na intuicję Czytelnika starszego i wyobraźnię tego młodszego. Podkreśliwszy zresztą, że rodził się ten rwaczy biznes głównie dlatego, że niał dobre podglebie kulturowe i jeszcze lepszą pożywkę ustrojową:

1.       Rzemieślnicy

Było zarejestrowanych kilkaset fachów takich jak szewc, krawiec, zdun, kowal (w tym artystyczny), rzeźnik, fotograf, cukiernik, elektryk, restaurator, stolarz, jubiler, murarz, mechanik (sprzety domowe, samochody), kominiarz, zegarmistrz, fryzjer, itp. itd. W każdym miasteczku, w kazdej dzielnicy było kilkadziesiąt takich „firm”, które były ustrojowo dopuszczone do wykonywania takich prac na zasadzie własnego rozrachunku.

Los tych przedsiębiorców zależał od klientów (tu się dbało zatem o „markę”), ale też od urzędników i prominentów: mogli oni uruchomić nagonkę, zwiększyć „domiar” (opłatę biznesową opartą o szacowane obroty[1]), nasłać kontrole i w końcu zamknąć komuś interes. To oznaczało konieczność trzymania bardziej lub mniej szczerej, ale na pewno kosztownej sztamy, na którą składały się i „pożyczki”, i promocyjne usługi, i donosy na konkurentów. Byli tacy, którzy zajmowali sie paserstwem, i to nie tylko na rzecz złodziejaszków, ale też wspomagali szemrane interesy „mundurowych” i „magistrackich”.

To był śliski biznes, choć w opinii publicznej najmniej zbrukany nieprawidłowościami.

2.       Rolnicy indywidualni

O to, by w Polsce rozkwitało rolnictwo indywidualne (a wraz z nim targowiska spożywcze i rzemieślnicze), dbali od zawsze nawet sekretarze partyjni, w większości zresztą pochodzenia gminnego. To był charakterystyczny rys „polskiej drogi do socjalizmu”. Oczywiście, kolektywizacja w postaci spółdzielni[2] oraz rolnictwo wielkoprodukcyjne zbudowane na dobrach skonfiskowanych obszarnikom i arystokracji miało się najlepiej w opinii władz[3], ale rolnika gospodarującego na kilku-kilkudziesięciu hektarach nikt specjalnie nie gnębił.

Jeśli już ktoś rolnikom bruździł, to właśnie ów sektor uspołeczniony: rolnik poddany był „kampaniom” związanym z dostępem do nawozów, pasz, środków ochrony roślin, materiału siewnego i zarodowego, maszyn rolniczych, materiałów budowlanych, a nawet kredytów na bieżącą działalność. Przepisami i procedurami obciążone były też wszelkie prace melioracyjne, budowlane, a ostatecznie – w drodze tzw. kontyngentów, kontraktacji i gospodarstw specjalistycznych – dostęp do gwarantowanego zbytu płodów rolnych w ilościach nie-detalicznych[4].

Jeśli rolnik chciał gospodarować na większej ilości gruntów (kilkadziesiąt, a i więcej hektarów) – nie zdołał tego zrobić inaczej, jak wchodząc w koneksje z nomenklaturą partyjną i administracyjną.

3.       Bazarnicy-straganiarze

Targowisko to prastara formuła multibiznesowa. Istniało od zawsze, we wszelkich znanych kulturach. W czasach PRL w kazym miasteczku, a nawet w dużych wsiach, były wydzielone specjalne place, na których albo wykupywało się – np. cotygodniowe – „prawo handlu”, albo stawiało się budki działające przez cały tydzień na zasadzie kupił-sprzedał[5].

Zwłaszcza ta druga opcja – i to mamy do dziś – zajmowała się równolegle dwoma rodzajami handlu: tym notowanym w księdze przychodów i rozchodów oraz tym pokątnym i spekulacyjnym. Oczywiście, znakomita większość bazarników zadowalała się obracaniem towarami dozwolonymi i pozyskanymi „z rozdzielnika”. Ale to jest powierzchnia: żeby uzyskać zaopatrzenie „z rozdzielnika”, trzeba było mieć „chody”, a to oznaczało – jak w przypadku rolników i rzemieślników – wymuszone wchodzenie w obszar niejasnych kontaktów z urzędami, co z kolei czyniło bazarników bardziej skłonnymi do spróbowania tej drugiej, pokatno-spekulacyjnej drogi.

Tak zwany sektor uspołeczniony był tu niezwykle pomocny: w kazdym przedsiebiorstwie „znalazły się” towary pozabilansowe, które wtajemniczeni menedżerowie upłynniali poprzez bazary, a z czasem – pół-legalne hurtownie.

4.       Badylarze

Często myli się ich z rolnikami, którzy mieli szczęście działać blisko dużych ośrodków zurbanizowanych. Tu jednak mamy do czynienia z całkiem odrębną dziedziną biznesu. Badylarze byli swoistymi pionierami „przemysłu rolnego”: ich działalnośc mniej była nastawiona na jakość spozywczą i smakową – a bardziej na ilość. Oczywiście, w gospodarce niedoborów nie było to az takie trudne, ale jesli zważyć, że niektórzy badylarze działali w dość dużym oddaleniu od miast – trzeba rozumieć, że intensywne sadownictwo, ogrodnictwo, fermy hodowlane i „szklarnie” – tylko z pozoru zajmowały się rolnictwem.  W rzeczywistości wytwarzały żywność masową, a znane dziś powszechnie metody „uszlachetniania” towarów za wszelką cenę, byle tylko mieściły się w przepisach (mniej wtedy licznych) – już wtedy raczkowały.

Badylarze żyli w najlepszej z możliwych komitywie z takimi „miastowymi” przedsiębiorstwami uspołecznionymi, jak zakłady mięsne, mleczarnie, często sami zakładali oficjalne i nieoficjalne wspólne przedsiębiorstwa przetwórcze (rzemieślnicze?) oraz marketingowo-handlowe, a wysyłanie „młodzieży” badylarskiej do szkół w celach matrymonialnych lub dla karier urzędniczych nie jest wyłącznie opowieścią mityczną.

5.       Inicjatywa prywatna (produkcyjna i handlowa)

W ogłoszonym 22 lipca 1944 Manifeście PKWN konstytuujące się władze komunistyczne zapowiadały między innymi: "Zniesione zostaną niemieckie znienawidzone zakazy, krępujące działalność gospodarczą, obrót handlowy między wsią i miastem. Państwo popierać będzie szeroki rozwój spółdzielczości. Inicjatywa prywatna, wzmagająca tętno życia gospodarczego, również znajdzie poparcie państwa". Mimo to czasy „komuny” były dla prywaciarzy prawdziwą próbą odwagi, nerwów i umiejętności  odnalezienia się w każdej sytuacji.

Mianem „prywaciarza” określano rzemieślników, rolników, bazarników i badylarzy, a nawet ludzi zajmujących się niemal jawnie podziemiem gospodarczym (cinkciarze) – ale tu mówimy o włascicielach fabryczek, firm budowlanych czy transportowych, szwalni, masarni, cegielni, większych sklepów, pieczarkarni i innych „małych i średnich przedsiębiorstw”, itd., itp.

To tacy prywaciarze wiedli prym w izbach i cechach, stanowili nawet skuteczną zaporę przed zakusami nomenklaturowymi sekretarzy. Coś jednak za coś: będąc podwykonawcami wiekszych projektów uczestniczyli czynnie w procesach „socjalistycznego uprzemysłowienia”.

6.       Nomenklaturszczycy

Osławiona nomenklatura – to warstwa urzędniczo-partyjna, która w dziedzinie partyjno-administracyjnej budowała wciąż od nowa socjalizm[6], ale w warstwie „bliższa ciału koszula” umiało tworzyć rozmaite sytuacje prawne, proceduralne i towarzyskie, w których lżej i prościej było uczynić z nomenklaturszczyka „sojusznika biznesu” niż kogoś niechętnego, wrogiego.

W ten sposób powstawały – i dobrze mają się do dziś – kliki, koterie, kamaryle (czyli łącznie: sitwy), których głównym, choć niejawnym zadaniem było „dobrać się do fruktów” (inaczej: kręcić lody). Wielość i różnorodność sposobów, w jakie przerabiano „wspólne na prywatne” – przekracza pojemność dowolnej biblioteki.

Dość powiedzieć, że tak jak istniało pojęcie „księgowy mafii” – tak znanych było kilkaset nazwisk ludzi, którzy o biznesach nomenklaturowych wiedzieli wszystko. To oni od strony (ogarniającej wiedzę kontroli) finansowej uosabiali biznes nomenklaturowy, który jakże łatwo przeistoczył sie w nowych czasach w tzw. spółki nomenklaturowe.

7.       Szemrani załatwiacze i wolne zawody

Szemrany załatwiacz to szczególna rasa biznesowa, obecna wszędzie tam, gdzie informacje i możliwości są obostrzone regulacjami. Najlepiej jest zacząć od przykładu Aleksandra Gawronika, który – wiedząc wcześniej o tym, że od 15 marca zostanie zalegalizowana prywatna wymiana walut – uruchomił w kilka godzin-dni sieć kantorów granicznych. Tylko naiwny może sądzić, ze odbyło się to bez zakulisowych działań ludzi związanych ze służbami i rządem. W każdym razie ten „strzał” uczynił milionerem faceta, który dotąd realizował swoją pasję biznesową w taki mało malowniczy sposób: miał kurnik, pieczarkarnię, warsztat samochodowy, biuro pisania podań.  A jeszcze wcześniej był wychowawcą w więzieniu i dyrektorem przedsiębiorstwa państwowego.

Gawronik miał znajomych, którzy chętnie – wierząc w swój przyszły udział w korzyściach – udzielali mu służbowej wiedzy i możliwości (w tym materialnych), służbowo też uruchamiali procesy legislacyjne i urzędnicze sprzyjające przedsięwzięciu.

Takich fortun jak gawronikowa – legalnych do spodu ale śmierdzących na kilometry geszeftem – wyrosło wtedy w dość szybkim tempie kilkadziesiąt. Ale załatwiaczy, z których każdy działał jak umiał i jak okoliczności pozwalały – było kilka tysięcy. Działali w powiatach, w okolicach flagowych krążowników gospodarki państwowej, w zjednoczeniach, w centralach handlu zagranicznego. Ich wspólnym mianownikiem było „zblatowanie” „frontmenów”, dających nazwisko sprawie, z urzędnikami, funkcjonariuszami, kontrolerami i – paradoksalnie – ze środowiskami rzeczywistych przedsiębiorców. Spośród nich – tych prawdziwych – też niektórzy przeszli na stronę takiego rwactwa, jak na przykład Marek Profus.

Oczywiście, niemałą rolę w tej sferze pełnili przedstawiciele tzw. wolnych zawodów: prawnicy, rzeczoznawcy, artyści (zwłaszcza sceniczni), dziennikarze typu „free-lanser”[7].

 

*             *             *

Jeśli założyć, że w tych siedmiu wymienionych obszarach czynnie sprzyjało złu 10% społeczeństwa, a drugie tyle czyniło to chcąc-nie-chcąc – to w 1989 roku mieliśmy 5-8 milionów ludzi dobrze przygotowanych do „wolności gospodarczej”, co brzmi dumnie, ale oznacza, że byli to ludzie za nic mający dobro wspólne, umiejący owo dobro przerabiać na prywatne owoce. Tyle zysku co w pysku – chciałoby się zacytować „ulicę”.

Pisałem w marcu tego roku (TUTAJ), będąc dyrektorem generalnym organizacji, dla której Jan Kulczyk jest Honorowym Prezesem: Dr Jan Kulczyk budzi emocje. Szczególnie na tle sposobów, których używał, by osiągnąć pozycję ekonomiczną i polityczną, jaką dziś zajmuje.

Jestem po lekturze notki blogera Rosemann’a, TUTAJ. I chcę zabrać w tej sprawie głos. Dodam, że mimo zobowiązań służbowych nie uczestniczyłem w spotkaniu z tym przedsiębiorcą, znajdując jakis pretekst, ale też otwarcie mówiąc o rzeczywistej przyczynie.

Jan Kulczyk otwiera (obecnie) długą listę osób, które przenoszą wprost do dzisiejszej rzeczywistości rozwiązania ustrojowe ubiegłej epoki politycznej, tej sprzed Okrągłego Stołu. Nie mam mu tego za złe, a jeśli trzeba będzie, powtórzę to po stokroć. Mało jest bowiem ludzi, którzy z powodów pryncypialnych odstąpiliby od wykorzystania okazji osiągnięcia własnych (a może korporacyjnych) sukcesów kosztem dobra wspólnego, jeśli taką okazję stwarzają non-stop ludzie tzw. władzy odpowiedzialni za strzeżenie i właściwe wykorzystanie owego publicznego dobra.

Z większej lub mniejszej odległości, niekiedy wyłącznie poprzez media, obserwowałem biznesowe kariery takich ludzi jak Roman Kluska, Jan Kulczyk, Aleksander Guzowaty, Aleksander Gawronik, Zygmunt Solorz, Zbigniew Niemczycki, Tadeusz Rydzyk, Marek Profus, Jerzy Urban, Mariusz Świtalski, Ryszard Krauze, Czesław Ptak. Kilkudziesięcioro innych, większych i mniejszych. Są w tym gronie tacy, którzy zawdzięczają swój sukces łutowi szczęścia, dobremu patentowi, obrotności salonowej, sprawności menedżerskiej, koneksjom politycznym, bandyckim praktykom, szemranym „dilom”.

Jeszcze raz podkreślam: to jest wyłącznie kwestia sumienia, jak bardzo mega-biznes posunie się w przenoszeniu dobra publicznego na swoje własne dobra. W konkwiście. A za sumienie, takie czy inne, nie przewiduje się paragrafów (chociaż...), podobnie jak za jego zupełny brak.

Co innego, kiedy sięgamy do trzewi ustroju gospodarczego. Niejeden raz pisałem o Pentagramie: mega-biznes + mega-służby +mega-politycy + mega-media + mega-gangi. Dziś, w dobie rosnących w siłę ruchów typu Niepokonani, Zmieleni, Oburzeni, w dobie mnożących się takich programów i publikacji jak „Państwo w państwie” czy „Sprawa dla reprtera” – tylko apologeci Transformacji powiedzą, że Pentagram to abstrakcyjna, bzdurna i szkodliwa idee fix.

W Polsce ostatniego ćwierćwiecza nie upilnowano, nie ustrzeżono przed patologiami takich obszarów jak prywatyzacja, partnerstwo publiczno-prywatne, przetargi, parabudżety, parabanki-pożyczkodajnie, a nawet dystrybucja funduszy wsparcia (np. unijnych). U początków III RP mieliśmy aferę FOZZ, dziś do wyjaśnienia jest sprawa Polskich Inwestycji Rozwojowych (chyba że ktoś wierzy, że wymiana Mariusza Grendowicza na kogoś innego zamiecie temat pod dywan). Między obiema mega-aferami – dziesiątki afer ogromnych, setki mniejszych, dziesiątki tysięcy tych „drobnych”. Każda z tych afer – to niezdolność Państwa do upilnowania Nomenklatury, obsadzającej urzędy, służby, organy, niezdolność do zablokowania pazerności i sobiepaństwa urzędników i funkcjonariuszy oraz rwaczy dojutrkowych, ich samych niezdolność do umiaru, do działania w harmonii z dobrem publicznym. W tym sensie III RP okazała się państwem bezsilnym, a nawet bezideowym. Kasa, misiu, kasa...

W dzisiejszym zbiurokratyzowanym i skomercjalizowany świecie – to odrębny temat – o ustroju gospodarczym poszczególnych krajów decydują bonzowie polityczni i biznesowi. Pozostali mogą co najwyżej reagować: rejwachem, emigracją w szarość, przyłączeniem się do praktyk nieuczciwych.

Jan Kulczyk pełni w historii gospodarczej Polski, w kształtowaniu ustroju gospodarczego – rolę szczególną. Jest z wykształcenia prawnikiem i ekonomistą. Doktoryzował się z prawa międzynarodowego. Rozumie niuanse kulturowe i społeczne, podwieszone pod sformułowania konstytucyjno-prawne.

Jest sierpień 1984 (cytuję artykuł Piotra Lisiewicza, http://wiadomosci.onet.pl/prasa/chochla-doktora-kulczyka/y8qev ). Magazyn „Inter-Polcom”, pismo izby zrzeszającej firmy polonijne, prezentuje sylwetki ojca i syna – Henryka i Jana Kulczyków. „Obaj – ojciec i syn – sa nieprzejednanymi wrogami tych wszystkich, którzy przyszli do ruchu jedynie po to, by wykorzystując go jako tarczę robić szybko i bez skrupułów wielkie pieniądze” – pisze miesięcznik, informując, że Jan Kulczyk „uznaje, podobnie jak ojciec, tylko tzw. uczciwy biznes”.

Wolę jadać łyżką przez całe życie aniżeli chochlą przez cały tydzień – mówi młody Kulczyk i pryncypialnie potępia tych, którzy chcą się szybko dorobić: „Ludzi, o których cały czas mówimy, Kościół nie naprawi, resocjalizować ich się nie da. Chodziłoby więc o to, aby przepisy prawa, finansowe zwłaszcza, nie zostawiały furtek umożliwiających bezkarne działanie niebieskim ptakom, którzy, nie ma co ukrywać, ciągną jak ćmy do światła zawsze i wszędzie tam, gdzie są pieniądze. Jeśli im się zamknie te furtki, jesli przepisy dla wszystkich będą mieć jednakową interpretację, preferującą uczciwość i rzetelność, to, zapewniam pana, amatorzy słodkich jabłek zrywanych cudzymi rękami nie we własnym ogródku szybko opuszczą nasz ruch”.

„Prawo musi doprowadzić do takiej sytuacji – co Jan Kulczyk podkreśla ze szczególnym naciskiem – w której uczciwość będzie się opłacać”.

Nie mam wątpliwości, że dr Jan Kulczyk z czystym sumieniem powtórzy tamte słowa dziś, po trzydziestu latach. Jeśli robił coś w tym czasie niezgodnie z literą prawa – nic nam o tym nie wiadomo. A że sumienie ma rozciągliwe – powtarzam, to nie jest karalne, a i ostracyzmu czy anatemy trudno oczekiwać.

Cóż: długa jest lista urzędników, funkcjonariuszy i rozmaitych decydentów różnego szczebla, którzy do tego stopnia podziwiali, szanowali, uważali za wzorową działalnośc biznesową Jana Kulczyka – że gotowi byli ją wesprzeć siłami powierzonymi im w rozmaitych wyborach czy mianowaniach. Nie ma wzoru matematycznego regulującego sympatie i antypatie urzędnicze, tym bardziej nie ma takich przepisów, choć pozorów regulacji prawnych jest niemało. Może warto wniknąć w „międzywiersze” dawnej książki matematyka Tomasza Szapiro (dziś rektora SGH), pt. „Co decyduje o decyzji”. Kilka pouczających i fajnych cytatów z tej książki - TUTAJ.

Trzeba tu podkreślić, słowami z aktu fundacyjnego Akademii Zamojskiej: takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie. Skoro Rzeczpospolita takie a nie inne stworzyła warunki ustrojowe – trudno się dziwić ludziom aktywniejszym niż „przeciętna”, że traktują instrumentalnie dobro wspólne i przepisy prawa. To wchodzi w krew: uczono sie tego w domu, w grupach towarzyskich, az wsiąkło w dusze tak głeboko, że stało się oczywistością, a każdy, kto tego nie akceptowałby – uchodził za radykała, niedostosowanego. Wszystko to zresztą okraszone było autentycznym, niekłamanym etosem pracy, co pogłębia problem.

Jan Kulczyk w chwili przełomu 1989 miał 49 lat, doktorat z prawa, rodzinną tradycję oporu przeciw Niemcom (mowa jeszcze o dziadku, a potem ojcu) – i 8-letnie doświadczenie biznesowe (Interkulpol), zbudowane na prezencie od ojca (podobno milion dolarów), który to ojciec dorobił się na handlu hurtowym, począwszy od wełny, runa leśnego. Zatem niekoniecznie musiał stosować praktyki oczywiste dla 7 wymienionych grup biznesowych PRL. Wiele jednak wskazuje na to – że stosował. No, bo czymże była w 1991 roku dostawa samochodów dla policji i UOP? Kierowane przez Andrzeja Milczanowskiego MSW zamówiło bez otwartego przetargu w firmie Kulczyka 3 tysiące samochodów za 150 milionów złotych. Czymże było pośrednictwo w przejeciu polskiej telekomunikacji przez France-Telecom? Czymże było przejęcie państwowych udziałów w Warcie?.

Jan Kulczyk ma wybitny talent Midasa: czegokolwiek się dotknie, zamienia to w dobrze prosperująca maszynę robiącą pieniądze. I najlepiej wychodzi mu współpraca w tym wszystkim z państwami. Na pytanie, kto więcej zyskuje na tej współpracy, odpowiadam: zdecydowanie Jan Kulczyk. Vide: spółka autostradowa.

Zacytuję nieco z Pedii:

Król Midas jest bohaterem wielu legend, mitów i anegdot. W mitach przypisywano mu wyjątkową głupotę. Jedna z opowieści opisuje, jak poratował zabłąkanego Sylena z orszaku Dionizosa zmierzającego do Indii. W nagrodę Dionizos obiecał spełnić jedno życzenie króla. Władca poprosił, aby każda rzecz, której dotknie, zamieniała się w złoto. Szybko jednak Midas zorientował się, że grozi mu śmierć głodowa – chleb i wino również zamieniało się w złoto. Przerażony wybłagał od Dionizosa utratę daru, musiał tylko umyć głowę i dłonie w wodach rzeki Paktol, która od tej pory stała się złotonośna.

Midas według innego mitu był także sędzią w zawodach muzycznych między Apollinem a Marsjaszem (lub Panem). Ponieważ uznał, iż to Marsjasz grał piękniej, bóg ukarał go oślimi uszami. Od tej pory nieszczęsny król zawsze nosił turban, aby uchronić się od ośmieszenia. O jego sekrecie wiedział jedynie nadworny fryzjer, ale Midas zabronił mu wyjawiać go pod karą śmierci. Sługa nie mógł jednak wytrzymać, chciał się komuś zwierzyć. Udał się więc nad morze, wykopał w piasku niewielki dół i krzyknął: "Król Midas ma ośle uszy!" Zasypał dół i odszedł uspokojony. Po pewnym czasie na miejscu dołu wyrosła kępa trzcin. Gdy powiał wiatr trzciny szemrały: "Król Midas ma ośle uszy!". Doprowadziło to do tego, że cały kraj dowiedział się wkrótce o wstydliwej tajemnicy władcy.

Artyzm biznesowy Doktora Jana polega(ł) na tym, że w złoto zamieniały się wyłącznie jego przedsięwzięcia, zaś kanapki i lemoniada oraz życie rodzinne „pozostały normalne”. Nie jest też na razie wiadomo, by jakiś zausznik i pomagier Prezesa zasiał trzcinę mająca szumieć o sekretach pryncypała. Ale...

A.      Jan Kulczyk był współzałożycielem Polskiej Rady Biznesu, której prezesem był dwukrotnie. Znalazł się również wśród założycieli Polsko-Niemieckiej Izby Przemysłowo-Handlowej.

B.      Od czerwca 2006 zasiadał w Radzie Dyrektorów Międzynarodowego Zielonego Krzyża (Green Cross International) – organizacji afiliowanej przy ONZ zajmującej się bezpieczeństwem ekologicznym, a od 6 października 2007 pełnił funkcję przewodniczącego Rady.

C.      Był również przewodniczącym Rady ds. Wspierania Badań Naukowych Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu i wieloletnim członkiem Rady Muzeum Narodowego w Poznaniu oraz Kościelnej Rady Gospodarczej. Zasiadał w Międzynarodowej Radzie Gubernatorów działającej przy Peres Center for Peace.

D.      W lutym 2008 został włączony do konfraterni zakonu Paulinów.

E.       W 2010 powołał do życia CEED Institute, inkubator myśli i rozwoju promujący kraje Europy Środkowo-Wschodniej.

F.       W 2012 przekazał 20 mln zł na budowę Muzeum Historii Żydów Polskich w Warszawie (sfinansowanie wystawy stałej oraz objęcie patronatem nowoczesnego audytorium). Była to największa jednorazowa donacja na rzecz nowo powstającego muzeum.

G.     W marcu 2014 roku powołał do życia Radę Polskich Inwestorów w Afryce, w skład której weszli przedstawiciele najważniejszych polskich spółek inwestujących na tym kontynencie – Kulczyk Investments, Polpharma, Grupa Azoty, Krezus, Ursus i Lubawa. Celem działania Rady jest wspieranie polskich firm w ich staraniach nawiązywania kontaktów na rynkach afrykańskich

Wszystko to są działania o charakterze nomenklaturowym, i to te większe. Znaczy: ustawiaja Jana Kulczyka w roli „mieszacza” gospodarczego, mogącego wiele. Znam z bliska jedno z mniejszych kulczykowych przedsięwzięć: w zamian za tytuł Honorowego Prezesa Polsko-Ukraińskiej Izby Gospodarczej i za zaangażowanie tej Izby w działania na polu energetyki – Doktor Jan uczestniczy w finansowaniu tej Izby, dając jej ok. 20% budżetu rocznego.

 

*             *             *

Chciał-nie-chciał – Jan Kulczyk był po grób jedną z lokomotyw patologicznego procesu przeistaczania dobrej przedsiębiorczości  (ukorzenionej środowiskowo, nastawionej na zaspokajanie potrzeb społecznych) w powiązane nomenklaturowo rwactwo (zrób „deal”, skubnij i udawaj, że co złego to nie ty). Nawet jeśli deklarował publicznie cos wręcz odwrotnego. W czasach do symbolicznego 1989-go roku apetyt na szemrane biznesy i popisywanie sie bogactwem pozostawały nie tylko pod państwową, ale też społeczną kontrolą: natomiast dziś – nawet kiedy ktoś ewidentnie żerował pasożytniczo na dobru wspólnym – jego własność jest chroniona jako „święta”. Polska propaganda „wzorców biznesowych” zwykła w ostatnich latach zajmować się tą częścią biografii mega-biznesu, która związana była ze sposobem wydatkowania rwaczych dochodów. Tu akurat Jan Kulczyk wyróżniał się pozytywnie spośród rzeszy rwaczy, bez opamiętania konsumujących przechwycone dobro wspólne, a nawet je marnotrawiących dla taniego (drogiego własciwie) błysku.  Kulczyk był mecenasem prawdziwym, takim samym, jakim byłby niejeden spośród tych, którym jego skuteczne starania zablokowały drogę rozwoju – i to wcale nie na skutek wolnej gry rynkowej.

Pisałem („Plazmotrony gospodarcze”, TUTAJ): Dla fizyków pojęcie „plazma” oznacza rozległą, dynamiczną chmurę naładowanych „cząstek elementarnych”, które poprzez swoje „naładowanie” są żywiołem aktywnym, gotowym do wydatkowania energii, wykonania pracy. Taki żywioł – poprzez tzw. dyssypację – popada w coraz większe uporządkowanie, aż uwikła się w nieprzekraczalne struktury i więzi oraz bariery energetyczne, w których cała dotychczas swobodna energia zostaje uwięziona, zaklęta, obezwładniona, „uładzona”. Koronnym przykładem tego procesu jest Tablica Mendelejewa: poszczególne pierwiastki – to właśnie przedstawiciele struktur, w których uwięzione są „cząstki elementarne”, a ze względu na bariery energetyczne (kwantowe) przetworzenie jednego pierwiastka w inny jest niemal niemożliwe (nieco łatwiejsze jest przetwarzanie jednej substancji w inną, przy czym substancja to tygiel pierwiastków).

Ten sam sposób myślenia adoptuję do rozważań społecznych. Jeszcze raz przypomnę notkę „Gdzie leży demokracja pogrzebana” (TUTAJ). Każdy człowiek jest wyposażony w Naturalną Żywotność Ekonomiczną, co oznacza, że dowolna niezorganizowana zbiorowość podobna jest do „plazmy społecznej”. Po czym powstają społeczne „nukleony” (rodzina, grupa), a następnie inne ludzkie konstelacje (sąsiedztwo, środowisko, firma, organizacja, wspólnota). Na to nakładają się formuły tworzące proces instytucjonalizacji. Ostatecznie okazuje się, że tkwimy w samym sercu autopoezy, na mocy której powstaje taki a nie inny system-ustrój.

Najbardziej „energetyczne, pasjonarne” osobniki, czyli przedsiębiorcy (biznes, twórcy, społecznicy) najdłużej pozostają „swobodne” najdłużej wszelkie ograniczenia traktują jako zbędne więzi. Część z nich pozostaje takimi „dożywotnio”: wtedy są w stanie zbudować „kapitał przedsiębiorczości”, taki jak to uczynili Kluska (Optimus), Owsiak (WOŚP), Kotański (Monar), Michnik (GW, Agora), Kulczyk (holding), Małachowski (partia polityczna), Woyciechowski (Radio Zet), Religa (Pracownia Sztucznego Serca) – takich przykładów są setki, tysiące. Część z nich zostaje eksterminowana przez „upominający się o swoje” system-ustrój (Kluska), część zaś ulega swoistemu „prozelityzmowi” i wpasowuje się w system-ustrój (Owsiak), nierzadko uczestnicząc czynnie w tworzeniu regulacji formalnych (Kulczyk, Michnik). Niektórzy stają się dysydentami systemu-ustroju (Ikonowicz, Morawiecki).

Dochodzimy do sedna: oto pojawia się sytuacja, w której większość zainteresowanych ma przekonanie, że lepiej poradziłaby sobie bez Państwa, niż z Państwem. Że system-ustrój tak uwiera, iż summa-summarum więcej kosztuje niż przynosi korzyści.

Mając na uwadze, że polska zielona wyspa coraz jawniej przybiera trzęsawiskowy kolor feldgrau, pozwoliłem sobie zwrócić się kiedyś do Kulczyka za pomocą bloga (notka: „Eunuchy i rzezańce”, TUTAJ): Może i ja mam do polskich mega-biznesmenów żal o to, że więcej skubią niż wnoszą. Taka przecież ich uroda. Ale teraz jest czas, aby te budżetojady pokazały, że zasłużyły na te wszystkie fuchy, które ich zawiodły pod chmury. I co? Teraz ich nie masz… Tratatatata, trąbka gra, weźcie-ż teraz w arendę sprawy upadające, tak jak kiedyś przechwytywaliście to co było soczyste!

No, ico?



 

 

[1] Domiar – podatek uznaniowy, nakładany autorytatywnie na podatnika przez urząd skarbowy. Oficjalnie wprowadzono go w PRL po II wojnie światowej. Był narzędziem władz socjalistycznych pozwalającym na wymuszanie dodatkowych, czasami niezwykle wysokich opłat od prywatnych przedsiębiorców, ponad opłaty wynikające z ksiąg handlowych i przepisów. Teoretycznie domiar naliczano, gdy stwierdzono nieprawidłowo prowadzoną księgowość firmy, ukrywającą dochody, lub zawyżającą koszty, w praktyce było to narzędzie do niszczenia tzw:"prywatnej inicjatywy". Choć obecnie domiar nie istnieje prawnie, to termin „domiar” jest nadal używany na określenie niesprawiedliwego, niespodziewanego podatku – co sporadycznie miewa dalej miejsce: Jak pisał Zygmunt Wiśniewski (Gazeta Lekarska 2005-04): „Lato w roku 1946 przeszło spokojnie, ale jesień przyniosła kolejne zagrożenie. "Dnia 13 listopada w lokalu Izby Lekarskiej w Warszawie odbyło się spotkanie lekarzy w sprawie podatku domiarowego." Pojawiła się więc nowa szykana – podatek domiarowy, którym nękano i niszczono wtedy wszystkie środowiska ludzi z obszaru wolnorynkowego, a zwłaszcza rzemieślników i wolne zawody. "Przedstawiciele Izby Lekarskiej stwierdzili, że ustalone przez Izbę Skarbową dochody są kilkakrotnie wyższe od zeznanych, ustalone zaś podatki są wyższe od dochodów. Odliczenia kosztów własnych nie są brane pod uwagę, co stwarza katastrofalną sytuację dla rentgenologów, analityków i chirurgów. Termin 14-dniowy odwołań nie jest dotrzymywany i już następnego dnia po wręczeniu "domiaru" ulegają zajęciu narzędzia pracy”. Podatek domiarowy, w pełni uznaniowy, zależny od widzimisię urzędnika skarbowego był bezprawnym wymysłem służącym niszczeniu ludzi zarabiających na tzw. wolnym rynku. Był de facto zapowiedzią oskarżenia o oszustwo skarbowe. Kto płacił – pośrednio przyznawał się do winy; kto się ociągał lub odwoływał – podlegał nakazom egzekucyjnym i dochodzeniom prokuratorskim (źródło: Pedia);

 

[2] Kolektywizacja – nadawanie formy zbiorowej, czyli kolektywnej, na przykład przekształcanie indywidualnych gospodarstw rolnych w spółdzielnie rolnicze (zob. RSP, Kołchoz), warsztatów rzemieślniczych w spółdzielnie produkcyjne, itp. Kolektywizacja wsi – przymusowe wstępowanie rolników do spółdzielni, połączone z procesem łączenia gruntów rolnych we wspólnoty spółdzielcze. Proces kolektywizacji cechuje najczęściej zastosowanie środków przymusu ekonomicznego, w szczególności system przymusowych dostaw żywności (kontyngentów) oraz zwiększone obciążenia podatkowe, oddziaływanie aparatu administracyjnego, policyjnego i propagandowego oraz przemoc fizyczna prowadząca do opresji państwowej (źródło: Pedia);

[3] W 1949 roku rząd rozpoczął przymusową kolektywizację, polegającą na zrzeszaniu chłopów w rolniczych spółdzielniach produkcyjnych. W 1956 roku na fali odwilży z blisko 10 tys. spółdzielni pozostało 1,5 tys., a socjalizm na wsi postanowiono budować przez przedsiębiorstwo Państwowe Gospodarstwa Rolne utworzone 12 lutego 1949 z Państwowych Nieruchomości Ziemskich, Państwowych Zakładów Hodowli Koni i Państwowych Zakładów Hodowli Roślin. Gospodarstwa takie tworzone były głównie na bazie wcześniejszych majątków ziemskich. Wiele takich gospodarstw powstało na Ziemiach Odzyskanych. Niska efektywność pracy oraz w wielu przypadkach fatalne zarządzanie powodowały niewielką produktywność i deficyt pokrywany z dotacji państwowych, które do 1988 pochłaniały ponad 50% środków przeznaczanych na inwestycje w rolnictwie. Pod koniec lat 80. istniało około 1000 wielozakładowych PPGR-ów, mimo to najwięcej o powierzchni 5-10 tys. ha. Większość gospodarstw spełniała wiele funkcji społecznych, które nie mogły przynosić zysków w formie pieniężnej. Do takich działań zalicza się prowadzenie świetlic, klubów, przedszkoli lub nawet szkół i straży pożarnych, dożywianie i dowożenie dzieci, zaspokajanie potrzeb mieszkaniowych, utwardzanie i utrzymywanie lokalnych dróg czy prowadzenie działań melioracyjnych (źródło: Pedia);

[4] Patrz: kampania żniwna, kampania buraczana, kampania ziemniaczana, kampania cukrownicza, rolnicze czyny produkcyjne, gospodarskie wizyty dygnitarzy (zapowiedź wizyty powodowała, że załoga fabryki czy gospodarstwa rolnego przestawała normalnie pracować i tygodniami sprzątała hale, pucowała maszyny, malowała trawę na zielono, żeby zakład spodobał się "gospodarzowi" i ładnie wyglądał w telewizji: gospodarskie wizyty stały się szczególnie modne w latach 70), współzawodnictwo, itp.;

[5] Według danych z 31 grudnia 2010 r. w Polsce było 2235 stałych targowisk oraz 6913 targowisk sezonowych i miejsc wyznaczanych na ulicach i placach. Patrz: Rocznik Statystyczny Województw 2011 (wybrane tablice). Warszawa: Główny Urząd Statystyczny, 2012-01-24, s. 154;

[6] Nomenklatura partyjna – najogólniej oznacza pracowników aparatu partyjnego oraz mianowanych przez władze partyjne urzędników i funkcjonariuszy państwa, organizacji społecznych i administracji przemysłowej. W żargonie partyjnym nomenklatura oznaczała sformalizowany ściśle system mianowań na stanowiska. Mówiono np., że stanowisko majstra czy kierownika wydziału w zakładzie pracy jest w nomenklaturze Podstawowej Organizacji Partyjnej lub w nomenklaturze Komitetu Zakładowego PZPR (o zatrudnieniu konkretnej osoby decydował KZ PZPR, w praktyce zaś jego I Sekretarz); stanowiska wyższe były w nomenklaturze wyższych instancji partyjnych (one decydowały o ich obsadzie) – Komitetu Fabrycznego, Uczelnianego, Dzielnicowego, Miejskiego, Powiatowego, lub Wojewódzkiego. O objęciu najwyższych lub szczególnie ważnych stanowisk państwowych, społecznych lub gospodarczych (spis zawierał około 300 tysięcy takich stanowisk) decydowały Wydziały KC lub nawet Sekretariat KC albo Biuro Polityczne (były one „w nomenklaturze KC”). Z reguły decyzję przygotowywał formalnie Wydział Kadr KC. Znacznie mniejsza była liczba członków oligarchii partyjnej, a więc najwyższej warstwy nomenklatury (źródło: Pedia);

 

[7] Definiowanie pojęcia "wolny zawód" opiera się z jednej strony na przyjętych i uznanych zwyczajach językowych, z drugiej zaś na analizach sposobu jego wykonywania. Wskazać można przykładowo na opinie, według których wykonywanie zawodu jest "wolne" dopóty, dopóki odbywa się na własny rachunek. Pojęciem wolnego zawodu posługiwał się ustawodawca już w Konstytucji kwietniowej z 1935 stanowiąc w art. 76 ust. 1, że dla poszczególnych dziedzin życia gospodarczego powołuje się samorząd gospodarczy, obejmujący izby rolnicze, przemysłowo-handlowe, rzemieślnicze, pracy, wolnych zawodów oraz inne zrzeszenia publiczno-prawne. Natomiast twórcy Konstytucji RP z 1997 roku zrezygnowali z tego pojęcia zastępując go zwrotem "zawody zaufania publicznego" (art. 17 ust. 1). Pedia (którą powyżej cytuję), wymienia tu liczne profesje w świetle „języka” samorządów zawodowo-branżowych, ustawodawstwa polskiego, w tym kodeksu spółek handlowych; 

 
Jan Herman
O mnie Jan Herman

...jaki jestem - nie powiem, ale poczytaj blog... Więcej o mnie znajdziesz w książce Wł. Pawluczuka "Judasz" (autor mnie nie zna, ale trafił w sedno). O czym jest ta książka? O zmaganiu się człowieka z własnym losem, wiecznością, z Panem Bogiem. O miłości, zdradzie, rozpaczy i ukojeniu. Saszka, prosty chłopak z białoruskiej wioski, po rewolucyjnej zawierusze, podczas której doświadczył wszystkiego, wraca w rodzinne strony i próbuje żyć tak jak inni. Ale kiedy spotyka samozwańczego proroka Ilię, staje się jego najwierniejszym uczniem i apostołem... Opowieść o ludzkich głodach - seksualnym i religijnym - o związkach erotyki i polityki, o tłumionej naszej prawdziwej naturze, o nieortodoksyjnej, gnostyckiej i prawosławnej religijności, tajemnicy i manipulacji wreszcie.................................................... UWAGA: ktokolwiek oczekuje, że będę pisał koniecznie o sprawach, które są "na tapecie" i konkurował na tym polu ze znawcami wszystkiego - ten zabłądził. Piszę bowiem dużo, ale o tym najczęściej, co pod skorupą się dzieje, a widać będzie za czas jakiś.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka