adam kadmon adam kadmon
860
BLOG

Witryna Poetów nr. 34 - DUET.

adam kadmon adam kadmon Kultura Obserwuj notkę 17

WITAM  PRZYJACIÓŁ  POEZJI.

W Witrynie Poetów 34 prezentuję kilka swoich wierszy, a także wiersze Piotra Piątka,  poety z Kołobrzegu,

laureata tegorocznej pierwszej nagrody w ogólnopolskim konkursie poetyckim im. prof. Andrzeja Szczeklika w Krakowie oraz laureata trzeciej nagrody w ogólnopolskim konkursie poetyckim im. Michała Kajki.

 

                                                                                       Ludmiła Janusewicz

                                                                                              KOSZALIN

 

 

 

 


Ludmiła Janusewicz

 

 

   Ten dzień

 

 

Ten dzień zatrzymał się

pośród ciszy

 

Łzą wsiąkł w ziemię

między drzewami

 

Słowa zawisły w powietrzu

jak cegły

mogę zbudować z nich 

dom twojej nieobecności

ale zawsze z twoimi

myślami

 

 

 

 Rozbieranie

 

 

Nieustannie rozbieram

czas

na różne czasy

 

 

 Umieć

 

 

Czuć szczęście kiedy jest

nie bać się słów

bo czas nie stoi w miejscu

 

Tak jeszcze niedawno było tyle

z pasją przegadanych nocy i dni

przepływających przez krwiobieg

bliskości

 

A teraz wychwytujesz

teraźniejszość która staje się

historią na twoich oczach

 

 

Altruistka

 

 

Jestem bogata

nie muszę słów pożyczać

rozdaję je innym

 


Trzciny

 

 

Byłabym ocalona gdybyś
przemył oczy nienawykłe
do świateł ultrafioletowych
naparem uchodzącej przez
skórę mowy

 

Nie jesteś Tejrezjaszem
ale mógłbyś widzieć szelest
trzcin na wietrze

 

 

 

W domu spokojnej starości

 

 

W domu spokojnej starości

życie toczy sie wykwintnie

 

Zawsze o tej samej porze
podawana jest herbata i ciastka

 

Szafy pękają od wyprasowanych ubrań
i pampersów

 

Komody ozdabiają zdjęcia
dziarskich kobiet i mężczyzn
którymi byli
dumne orły w nogawkach
i oddane samice

prawdziwe tableau ich życia
które teraz sączy się w klepsydrach
nocy i dni

 

Odchodzą przykryci
eleganckim milczeniem
pozostawiając po sobie
puste pokoje na
krótko

 

A ulubieńcy bogów
wciąż umierają
młodo

 


 

Nasz czas

 

 

Nie można wspiąć się
na przyszłości góry
 

Ani wędrować
przeszłości doliną

 

Patrzymy w dolinę
czytając przeszłość
jak otwartą stronę

 

Natomiast góry
przyszłości
są nieodgadnione

 


 

Zieleń splątana traw

 

Dziś daję ci wiersz

wysmukły jak topola

taki po którym można

się przejść gdy letnia

wieczorowa pora

 

Ty stoisz przy swoim

oknie patrząc na zieleń

splątaną traw

 

Słyszę twój krok za

krokiem

nie ma tu tylko naszych

chabrów i nie ma malw

 

 

 

 

                                                   S T R O F   z   Krakowa

 

 

Korowód

Kruszy się wiatr o sopel lodu.
O przeźroczystość przestrzeń wsparta
 
kipi jak potop. Brnie korowód, 
tam gdzie cumuje szklista arka. 

Mrozi spojrzenia biel. A dalej 
sarna zamarza krok od świtu. 
Opłatek śniegu noc podaje 
na biały postaw aksamitu. 



Uczeń

Odrabiał lekcje.
I tak się zagłębił
w przepaście kartek, że nie zauważył
przepływu światła
(szło bokiem, na części
tnąc parkan i to, co za nim:
cienistość kasztanów).

Aż promień i jego dotknął.

Wzdrygnął się, ułożył
zeszyt jak dziecko
do snu. Stanął w oknie.

Patrzył, jak chmura niknie w miękkim niebie,
jak z dnia wyzute mrocznieją kominy;
zniekształconymi w szybie poruszył ustami,
wypracowując słowo:
zachwytu? przekleństwa?
Nikt się nie dowie. Nadjechał autobus
i to, co było tylko chwilą, porwał
jak ptak niosący żywy, rozedrgany
pokarm dla piskląt.
I wszystko ucichło.




*** 



Lśni powłoka na misie, która sama jest łodzią 
tak długą, że sięga z jednej strony życia, 
z drugiej tego, co jest tu widomą przeszkodą 
dla aksamitnej ślepoty kreta, nas samych, wynalazku Fenicjan. 

Nasycona zaś misa od zewnątrz. Na ścianach 
jeszcze jeden wiersz – jeśli dobrze czytać 
uczy nas firnis. Kołyszą fale ospałość w łodzi i przegrana 
jak zawsze jest ta jedna, najważniejsza bitwa. 

Kto się spił, ten śni. Toczą się kamienie, 
wypryskując białe, zimne zwoje iskier, 
w których także jakieś żyjące pęcznieje 
tak mocno, że nie sposób, by mogło nie istnieć. 



***



A więc dłonie zanurzone w zimnym, ziarnistym poszyciu; 
oddech drewna pod sypką 
falą. (Lampa wygasła od rdzy). I ta wypukłość 
dnia w szklistym powietrzu. Trzeba 
schronić się, przeczekać 
czas zimny. Nagromadzić samego 
siebie. Znów zanurzyć dłonie, znów 
poczuć, jak oddychają 
poszarzałe od obojętności deski. Próbować 
na powrót zrobić z nich 
ołtarz. Wolnym ruchem 
zapalić pierwszą lampę. 
Strzepnąć białą płachtę snu. 
Odmówić modlitwę 
radosnego zdziwienia. 





W tych wszystkich dniach, wszystkich godzinach



Cóż było w tym wszystkim, na co tak zachłannie 
patrzyliśmy? W tych wszystkich dniach, wszystkich 
godzinach, w wielu nazwaniach jednej rzeczy, 
co często bywa jedynie usprawiedliwieniem 
siebie, w biegnącej rzece, w wodach stojących lub 
podchodzących pod domy o falistych dachach, rozkołysanych 
jak barki; w kolorach, które zamykają mowę, również 
i w samej mowie, nawet nieporadnej 
mowie dziecka, w bezbronności wszystkiego, co przyszło; 
w przeszłości, będącej koronnym dowodem 
na rozliczne nieprawości czasu, w jałowości naszych pustyń 
o zimnym poranku, gdy ciało pragnie głodu, 
w bujności deszczu zabijającego ptaki – cóż było 
w tych wszystkich dniach, wszystkich godzinach, kiedy 
dostrzegaliśmy ów ład, który każe 
przytulać policzek do zwątpienia, 

chłodzić skroń w cieniu pewności? 


 

                                              Tęsknoty 



To są te tęsknoty, z którymi 


dobrze sobie radzisz. Wpatrzony 


w swoją twarz na wypukłościach 


naczynia pełnego srebra. Wpatrzony 


w minione pory roku. W fale 


niosące kry lub pnie drzew. I w to, 


co nadchodzi jak ciemna 


chmura, zamykając przed tobą okiennice, 


określając porządek. Wpatrzony


już tylko w siebie. Niewidomy. 

 





                                    Pejzaż z żebrem konia i rzeką

 



Rzeka chwyta lód w locie. 


Chłodna i wyniosła. 


Kra ostrzy zęby. Zbrodzień 


głosi pochwałę rzemiosła. 

Rzeka zastyga w warstwie

 
farby złuszczonej. Mewa

 
kładzie się w śniegu. Parska

 
koń znad siódmego żebra.

 

Albo tam: właśnie wstali 


na własne nogi. Idą 


ku nam: łydki sznurami 


spętane, pocięte szybą. 



Zesłańcy, pokutniki; 


woda w gardeł przeręblach. 


Strzygą uszami strzygi, 


strzegą ich twarde werble. 



Rzeka lutowa gryzie 


piach stwardniały na kamień.

 
Tańczy kruk sen na linie 


z cichą wierzbą pod ramię.

 

Topi się słońce. Ale 


zasysa złoto ziemia.

 
Dusza zamknięta w ciele 


w chłód rzeki się zamienia. 





*** 

 



Przetoczyło się oko jak koło łąką. 


Zapalił się i spłonął zielony dzwon kąkol. 



Miłość zmieniła go w popiół. Miłość! Wrzos szarzeje


i ziemskie pod igliwiem wysycha pragnienie. 



Toczy się los i wzrok, i wojna na powierzchni 


stawu: drżą w odbiciach bratobójcze pieśni. 



Motyl i krętak! Czółnem ten drugi dźga pejzaż 


i chowa się jedną nogą w załamaniu wiersza. 



Ciągnie się chropowaty mur wierzb. Przyjmij tamto 


i to pod swoją opiekę: pławaczko! Szamanko! 



Car Słońce pożądliwość stopił w biały metal.

 

I płynie przez wypalone ogrody ma Leta.




------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 

Teraz i tutaj - zamiast tradycyjnego  DESERU - teksty , które zapadły w pamięć naszym Autorom. Są takie i będą  , nawet jeżeli w nas samych odwrócone wektory. W pamięci                                                                               STROFA :

 



                                                   TADEUSZ  BOROWSKI
                                                     Obóz pod Monachium

 



Kamień i zieleń. Pachnie wiatr,
swoboda. Drogi prosto
idą w horyzont. Płot z żelaznych krat.
Karabiny. Policja. Posty.

Minione. Zapomniane. Wiem.
Żołnierskim butem – historia.
Opar, mgła nocy, sen, sen:
krematorium.

Więc – akwarium mętnych zdarzeń. Pełznie
lato – niczyje. Ważą się sprawy.
Tłum. Wargi ściśnięte boleśnie.
Nienawiść.

Tysiące ust milczących. Czyste niebo
w oczach nabiegłych strachem.
Kamień i zieleń. Czas martwo zakrzepły.
Monachium.

 




                                                                YVES  BONNEFOY
                                                                     Żelazny most

 



Zapewne gdzieś na końcu długiej ulicy
Mego dzieciństwa, jest jeszcze kałuża oliwy,
Prostokąt ciężkiej śmierci pod sczerniałym niebem.

Od tego czasu poezja
Oddzieliła swe wody od innych wód,
Nie lęka się żadnej piękności ni barwy,
O żelazo się trwoży i noc.

Karmi
Długi smutek martwego brzegu, ów żelazny most
Przerzucony na drugi brzeg jeszcze głębszej nocy,
Jest jej jedyną pamięcią, prawdziwą miłością.

przeł. Adam Wodnicki 

 

____________________________________________________________________

 

Wiersze Piotra  PIĄTKA  , poety z Kołobrzegu . 

 

 

Bezdech

 

 

ojciec powiedział że wystarczy rozluźnić płuca wyhamować wyciągnąć nitkę

ze swojej źrenicy aż stanie się bladą przędzą zaczepiać nią o głowy obcych ludzi

kotwiczyć się w ich ciałach mieć wyćwiczony mechanizm tulenia się do czyiś

pleców w każdym widzieć niezamieszkałą przestrzeń hipnotyzujące zielone

tunele

 

 

do końca wyciągał piasek spod powiek ślizgał się palcami po swojej rogówce

zacierał ślady stóp i wierzył że tylko dla nas ziemia oddaje ciepło nieraz czuwał

w kokonie własnych rąk nie mogąc przybliżyć się do wyjścia z pułapki każdego

oddechu

 

 

pamiętam jak kiedyś mówił że wystarczy tylko przesuwać palce po słowach

po dźwięku mokrego szkła nawiedzać ciszę by zrozumieć własny krzyk

poznawać się po innej stronie powietrza nie zgadzać się uporczywie na brak

dotyku być jak uszczypnięcie gdy gładzenie przynosi ulgę

 

 

 

 

Lekcja oddychania

 

 

gdyby tak móc dziwić się i nic nie czuć stawiać jedną stopę obok drugiej

iść potykając się na drugą stronę zagłębienia pod kolanem miejsca po

wyrwanym zębie zastanawiać się dlaczego dywan wycisza kroki

a za plecami mnożą się plecy czarne okna widma siadające na ramieniu

ziemia osuwająca się i nie wierząca że może być jeszcze niżej

zaczynająca się na oddechu i kończąca na nim

 

dzisiaj na lekcji oddychania był zapach krwi i wkładanie rąk pod płuca

przelewanie cieczy pod paznokciami uporczywe patrzenie w oczy

by śmierć nie zabiła by nie schrzanić niczego wokół niej

przestrzeń wokół nas jak ogromny wyludniony parking ciągnący się aż

po horyzont stajemy przed drzwiami wielkiego supermarketu który zasysa

wszystkie nasze chęci i widzimy jak oddech każdy ruch każde dotknięcie

staje się naszym przedśmiertelnym skurczem

                                 

 

adam kadmon
O mnie adam kadmon

Jestem istotą czującą , która swoje przeżyła.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura