bojadżijew bojadżijew
466
BLOG

Projekt receznja 26. Scorpions "Lonesome crow"

bojadżijew bojadżijew Kultura Obserwuj notkę 2

 

To było późne lato 1990 r. Jako niespełna 11 letnie pacholęcie udałem się na odpust (może 15 sierpnia?) w mojej parafii. Dopiero co zaprowadzony kapitalizm rozwijał się na wschodniej ścianie bardzo powoli, stąd dostęp do dóbr kultury był jeszcze w powijakach, nie było jeszcze bazarów
z kasetami, ale były odpusty, gdzie obok szczyp i waty cukrowej można było zaopatrzyć się w różnego rodzaju gadżety popkultury. Ja zakupiłem kolorowe zdjęcie ówczesnych idoli z Pet Shop Boys oraz kasetę magnetofonową „crazy world” Scorpions. Wydanie pirackie oczywiście, ale z dość dokładnym opisem w środku, kto komponował, jaka długość utworów, skład, no pięknie to wtedy wyglądało. Nabyłem, jak łatwo się domyślić z powodu „gwizdanego wiatru wolności”. No i stałem się Scorpions fanem, który w ekspresowym tempie zaczął nabywać od okolicznych sprzedawców kasety z nagraniami muzyków z Hanoweru. Oczywiście wtedy pojawiło się Bravo czy Popcorn, a tam plakaty, artykuły, choć z przewagą zdjęć, bo młodzież woli oglądać niż czytać, no chyba że kto ile ma lat.    
Nagrania z lat 80-tych czyli największe komercyjne sukcesy skorpionów łyknąłem dość szybko, bez popitki. Nośne riffy, przebojowe refreny, stadionowe hymny, wzruszające ballady (ach to „holiday”).  Jednak już przy płytach z Uli Rothem miałem problemy, choćby z tymi jego bluesami na „fly to the rainbow” czy „in trance” oraz jego popisami wokalnymi. Nie wiedziałem za bardzo, że nad wszystkim co robił Uli czuwał duch Jimiego Hendrixa (a potem nawet jego była dziewczyna!), dopiero po latach doceniłem jak wybitnym gitarzystą był Roth. No ale omawiam debiut, na którym Uliego jeszcze nie było. Pierwsze przesłuchanie w 1991 r. było dość dziwnym przeżyciem. Gdzie tu hity, gdzie refreny stadionowe, co się dzieje, co to za dziwne dźwięki? Musiało minąć jeszcze więcej czasu aby je docenić, więcej niż w stosunku do płyt z Ulim.  W końcu, po paru latach, doszedłem do wniosku, jak większość chyba, że to perła w dyskografii zespołu Rudolfa Schenkera. Wydana w 1972 roku w czasie absolutnego szału hard rocka, przez niemiecką kapelę, która jeszcze, mimo że nie chciała, siedziała w teutońskim sosie. Nie jestem znawcą kraut rocka, zespołów typu amon duul, ale czuć tam ten specyficzny klimat. Rzeczywiście podstawą jest hard rock, słyszymy tu purpli, zeppów, szamańskie wpływy The Doors, a może głównie black sabbath (te jazzowe inspiracje, ciężki blues znany
z pierwszych wydawnictw sabbath), cream i Hendrixa, ale jest jeszcze coś extra. Ta chęć eksperymentowania, operowania „kosmicznym” klimatem jak w kompozycji tytułowej, sięgania po jazz, blues – czyli postawa  „no strings attached”.
Trzeba coś powiedzieć o bohaterach tej płyty. Nie jest trudno zawyrokować, że absolutny top to Michael Schenker. 17-letni chłopak, którego gra na gitarze, inwencja, technika, pomysłowość mogłyby położyć na łopatki niejednego wyjadacza. Ta płyta to jego wielki popis, to motyw za motywem, solo za solem, płynąc tworzą wyjątkowy charakter tej płyty. Młody czerpie inspirację
od Hendrixa, Claptona tworząc nową jakość i to w tym wieku. Geniusz się objawił i został skradziony przez ziemskie (sic!) UFO już rok później.
Kolejni na liście to sekcja rytmiczna, panowie Wolfgang i Lothar zagościli na tej tylko płycie Scorpions a potem odeszli. Cudowna gra obu panów, nieszablonowa, gęsta, ale bez szarży, pięknie pulsuje ten krwioobieg płyty. Technicznie na bardzo wysokim poziomie, ale z niezwykłym wyczuciem, taką lekkością, która cechuje mistrzów.
No i Klaus Meine. Jakże inny niż w późniejszych czasach. Ekspresyjny, bez tej rutyny, którą potem podbił świat. Krzyczy, deklamuje, śpiewa „pełną parą” (leave me, inheritance), nie boi się schematów. Nigdy już tak nie zaśpiewał, choć trzeba mu przyznać, że i dzisiaj mimo nabytej z latami maniery, bije na głowę niejednego „starego” śpiewaka swoją kondycją wokalną, wystarczy przejrzeć w necie, czy po prostu pójść na ich najbliższy koncert w Polsce.
Wyjątkowość płyty polega na tym, że to taka perełka w dyskografii Scorpsów. Że nigdy zespół nie nagrał takiego albumu (choć nagrywał też cudne uduchowione rzeczy jak „fly to the rainbow”), że stadionowy zespół grający komercyjnego hard rocka, sprzedający miliony płyt, nagrał rzecz tak ambitną i bezkompromisową. Założę się o garść orzechów, że gdyby Scorpions kontynuowali drogę rozpoczętą na L.C. to nie odnieśliby takiego sukcesu. Także dzisiaj nie docenilibyśmy tej płyty jak teraz. Że podzieliliby los Amon Duul czy innych krautrockowców. A tak, nabijając się z „wind of change” (choć mi daleko do tego typu zachowań, ale znajdzie się spory tłum „znawców”), czy z póz przyjmowanych na scenie, wspominamy z nabożnym szacunkiem „lonesome crow”. Czy słusznie? Jasne, bo to wyjątkowo udany materiał, nawet bez tej wspomnianej wyżej otoczki. Ja pozostaję fanem całej dyskografii Scorpsów do „face the heat” z 1993 r. z uwzględnieniem jeszcze „unbreakable” z 2004 i ostatniej „Sting in the tail”, ale największą nostalgię mam do debiutu oraz płyt z Uli Jon Rothem. Ocena 5.
 
Ps. Recka ukazuje się wcześniej, z uwagi na wyjazd urlopowy, gdzie net jest niedostępny. Recenzje kolegów Dawrweszte i wmichaela będą zapewne w niedzielę, czyli zgodnie z planem. Zajrzyjcie do nich, bo to wybitni recenzenci, którzy się znają na rzeczy:)pozdrawiam
 
bojadżijew
O mnie bojadżijew

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura