bojadżijew bojadżijew
646
BLOG

Projekt recenzja 8. Coroner GRIN

bojadżijew bojadżijew Kultura Obserwuj notkę 5

 

Jeżeli mamy do czynienia z metalem, to wiadomo, że to moja propozycja. Ciężko zachować mi jakąś „recenzencką” obiektywność w tym przypadku, bo „Grin” Coronera to moje „Master of Pupptes”. Zakupiłem album na kasecie 15 lat temu, i tak jak wtedy jako 16 szczyl, tak i dzisiaj uważam tą płytę za genialną. Mogłem to sobie skonfrontować na piątkowym koncercie, kiedy Coroner zaszczycił nas w krakowskim klubie „Studio”. Koncert był genialny, choć główną gwiazdą był Amon Amarth, a i publiczność, której było sporo wyczekiwała raczej Szwedów. Coroner powlił mocą, precyzją, dał mi to czego chciałem i utwierdził w przekonaniu że to zespół kompletny, jako trio stanowi jeden zwarty organizm, było to słychać, widać i czuć.
Należy jednak przypomnieć, że to właśnie odbiór wydanego w 1993 roku GRIN przesądził o 2 lata późniejszym rozpadzie zespołu. Początek lat 90-tych w metalu, to powszechnie panująca tendencja wśród fanów odrzucająca wszelkie nowinki muzyczne, rządziła nam kochana ortodoksja. Po latach ludzie jednak docenili takie perełki jak GRIN, „Spheres”, „Focus”, „Elements” itp.
Wróćmy jednak do samej zawartości „Grin”. Upraszczając można powiedzieć, że mamy do czynienia z albumem thrashowym, który jednak thrashem nie jest. Początek lat 90-tych to również etap reformowania tego podgatunku, przykład dała Metallica, a za nią wszyscy odchodzili od „kostkowania” na rzecz wolniejszych i cięższych riffów, szukając swojego groove. Coroner go znalazł, ale powiedzieć, że na Grin nagle obudził się z thrashowego skostniałego młócenia będzie nieprawdą. Coroner właściwe tylko na 2 pierwszych płytach parał się klasycznym thrashem, niekiedy będącym na styku z deathem i z tamtej ery pochodzą ich wielkie przeboje jak „reborn through hate” czy „masked jackal”. Jednak już na wysokości „no more color” zaczęli szukać i rozwijać swój styl, powiedzmy że progresywnie łamiąc utarte schematy. Ukoronowaniem tych poszukiwań był właśnie „Grin”, epitafium ich kariery (trzeba jeszcze wspomnieć o pożegnalnych albumie „Coroner” z 1995 r., gdzie znalazło się parę nowych kompozycji idących w kierunku wyznaczonym na „Grin”).
Trudno wyróżnić mi tu jakieś kompozycje, bo album jest monolitem, każda propozycja ma w sobie odpowiednią dawkę emocji, które trafiają mnie prosto w serce. Wyróżniłbym jednak takie kompozycje jak „internal conflicts”, „serpent moves”, „grin” i ostatni na płycie najbardziej eksperymentalny „Host”. Warte podkreślenia są świetne solówki Tommiego V., który pokazał jak nieszablonowym jest gitarzystą. Cudownie gra sekcja, gęste partie basu podkreśla oszczędna gra perkusisty, który posiadł zdolność czucia groovu. Partie wokalne wydają się być na pierwsze odsłuchanie skromne, jakby schowane, ale jak Ron dla przykładu cedzi „but i never will touch you” przechodzą ciary. Taki wokal tu pasuje i basta. Jak wspomniałem na początku, dla mnie to absolutny prywatny top, nie mogę inaczej ocenić jak pięć z plusem 5+.
 
Na koniec Coroner na żywo z Krakowa. Łzy się cisną z radości oczywiście.
 
bojadżijew
O mnie bojadżijew

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura