Droga, którą jechaliśmy, prowadziła dookoła wyspy. Od czasu do czasu odchodziły od niej przecznice, którymi można było dojechać nad samo wybrzeże. Na końcu niektórych z tych odnóg były na mapie zaznaczone atrakcje, problem polegał tylko na tym, że wszystkie te drogi wyglądały jednakowo, a nikt nie pomyślał, żeby postawić przy właściwych odpowiedni drogowskaz. Z tego powodu kolejny raz musieliśmy zawracać, żeby odnaleźć Mapu a Vaea.
Na miejscu znajdowała się niewielka platforma widokowa. Kilka stojących tam osób wpatrywało się w morze w stanie całkowitego zachwytu.
Po chwili i my poddaliśmy się urokowi niekończącego się spektaklu, który odbywał się przed nami.
Z każdą uderzającą w brzeg falą, z porowatego, wulkanicznego klifu tryskały w górę pióropusze morskiej piany. Fale szły wzdłuż wybrzeża wzniecając kolejne, strzelające w górę fontanny, po czym odbijały się od skał, cofały i nagle znów spiętrzały, napotykając następne, zmierzające już od strony oceanu fale.
Trudno było oderwać wzrok od tego magicznego widowiska.
Robiło się już jednak coraz później, a chcieliśmy zobaczyć jeszcze jedną ciekawostkę - wiszący skalny most. Tym razem żeby nie błądzić, zaczęliśmy liczyć kolejne przecznice, szybko jednak rachunki nam się pomyliły i znów skręciliśmy nie tam gdzie trzeba. Jechaliśmy teraz pod zielonym sklepieniem utworzonym przez gałęzie rosnących w szpalerze drzew mango.
Ponieważ nie byliśmy pewni, czy droga, którą jedziemy, doprowadzi nas do tego wiszącego mostu, spytaliśmy o to człowieka zajętego pracą na swoim polu. Odpowiedział, że nie, ale żebyśmy jednak pojechali nią do końca, bo tam powinno nam się spodobać. I rzeczywiście, to co zobaczyliśmy, przerosło nasze wyobrażenia.
Klif w tamtym miejscu był bardzo wysoki, zaś brzeg wcinał się w głąb lądu, kształtując zatokę, która stawała się swego rodzaju pułapką dla pędzących z oceanu fal.
Nakładając się na siebie, uderzały one o brzeg ze spotęgowaną siłą, tryskając fontannami znacznie ponad krawędź klifu. Widok był niesamowity.
Po pewnym czasie znów zapakowaliśmy się do auta i po krótkiej podróży wreszcie dotarliśmy do miejsca, gdzie miał się znajdować ów stworzony przez naturę most. Znów jednak pierwszą rzeczą, która robiła spektakularne wrażenie, było klifowe wybrzeże, jeszcze wyższe niż poprzednio, o które rozbijały się spienione fale.
Mostu wciąż nie było widać, za to u podnóża klifu widoczne były wypłukane przez ocean jaskinie.
W końcu udało nam się odnaleźć opisywaną w przewodniku ciekawostkę. Od strony wody ów skalny most musiał wyglądać jak jedna z jaskiń, ale od strony lądu brakowało jej stropu. Dziura w ziemi obrośnięta była bujną roślinnością, dlatego tak trudno było ją znaleźć, jedynie wydeptana wąska ścieżka wskazywała, że na jej końcu coś może się znajdować.
Kipiel pod skalnym łukiem to zalewała, to odsłaniała znajdujące się na dnie skały, jednak w porównaniu z obserwanymi wcześniej fontannami ta atrakcja okazała się dość mało spektakularna. Często jednak o wartości rzeczy decyduje jej unikalność a nie efektowność, a najbardziej zadziwiające znajdują się tam, gdzie się ich nikt nie spodziewa.
Komentarze