Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
222
BLOG

W kulturowym tyglu

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Społeczeństwo Obserwuj notkę 5

         Nie wiem dlaczego, ale ulegam dziwnej i niezrozumiałej irytacji, gdy staję się świadkiem niechęci mediów do pogodzenia się z faktami. No na przyład choćby w ocenie nakładu pewnego lewackiego pisemka o nazwie Charlie Hebdo. Najpierw, zaraz po zamachu, podawano na ogół liczbę 15 tys. egzemplarzy, wraz z nieodłacznym dodatkiem ,,tygodnik niszowy”. Ale już po kilku dniach od tragedii nakład dziwnie wzrósł, bo aż dwukrotnie, zaś obecnie mówi się, iż przed strzelaniną drukowano tygodniowo 60 tys. sztuk magazynu żerującego na prześmiewczej i obrazoburczej krytyce religii. Wszystkich religii, co gwoli ścisłośći należy podkreślić.

         Oczywiście sprawa jest poważna i wcale nie dlatego, że zginęli ludzie, bo ludzie giną codziennie w ilościach znacznie większych i w sytuacjach o wiele bardziej tragicznych, niż w Paryżu, na przykład z powodu głodu, chorób lub w wyniku wywoływanych z chęci zysku wojen. A na dodatek umierają nie tylko w postaci osobników dorosłych, jak ci z redakcji, poniekąd sami sobie winni - mniej więcej analogicznie do małolata zabawiającego się młotkiem i niewypałem. Otóż nie, umierają również dzieci, a czasem głównie dzieci i nikt, zwłaszcza ów bezosobowy świat, nie przejawia ochoty na okazywanie wyrazów współczucia czy skruchy - nie tylko w jakichś masowych, ale nawet indywidualnych formach. I co ciekawe, osoby te giną za przywoleniem społeczeństw, a w przypadku polityków w wyniku ich decyzji, czyli tych samych ludzi, którzy niedawno wzruszyli się do krokodylich łez i w odruchu tandetnej solidarnościowej szmiry zafundowali uliczne widowisko dla motłochu. Takie w sam raz na miarę poruszającycych gawiedź spektakli reżyserowanych przez spryciulę w czerwonych gatkach.

         No ale wróćmy do poprzedniej myśli, czyli dlaczego sprawa ilości drukowanego niegdyś pisma jest ważna. Otóż niedawno, gdy redakcja Charlie Hebdo zapowiedziała nakład pozamachowy w ilościi 3 mln sztuk, osobnicy szybko i beznamiętnie przeliczający szare na złote musieli dojść do wniosku, że marketingowo strzelanina się opłacała, a nawet była pewnego rodzaju sukcesem. Dziś natomiast, gdy doszły informacje o dodruku do ilości 7 mln egzemplarzy, na pewno niejeden wydawca czytelniczo niedopieszczonych periodyków zastanawia się, czy nie sprowokować arabskich towarzyszy do oddania kilku serii w jego redakcji. Najlepiej wtedy, gdy on sam wyjdzie na lunch. A przecież działa tu wyobraźnia, która podpowiada, że jeśli drukowano kiedyś 60 tys. sztuk tego szmatławca, to nakład wzrósł aż o ponad 116 razy. Ale… No właśnie, i tu opory moralne mogą nie pohamować żądnych zysku biznesmenów, bo jeśli to prawda, co mawiano wczesniej, czyli że nakład Charlie był czterokrotnie mniejszy, to automatycznie obecny wzrost jest czterokrotnie wiekszy, znaczy o 466 razy od przedzamachowego. A to oznacza istną furę kasy.

         Tu należy się pewne wytłumacznie. Otóż pięć zdań wyżej wspomniałem o arabskich towarzyszach i wcale nie mam zamiaru rezygnować z tego określenia. Rzecz bowiem w tym, że lewaccy ideolodzy zawsze okazywali wiele zrozumienia dla potrzeb idei multikulti, a przede wszystkim z dużą dozą niekłamanej sympatii wypowiadali się właśnie o wykąpanych w piasku pustyń arabskich gościach. Zresztą nie tylko o nich, bo i inni odlegli duchowo od chrześcijaństwa towarzysze - zwłaszcza od chrześcijaństwa w jego katolicjkiej odmianie - również byli mile widziani, niemniej import z kultury Koranu – najbliższej, najliczniejszej i płodnej, rokował największe korzyści. Oczywiście drobnym kołkiem w gardle była islamska ortodoksja, jednak mimo jej wad, podobnie jak w przypadku innych religii, ta była dla lewactwa bezcenna w jego walce z głównym wrogiem – katolicyzmem. Tak więc atak na lewacki Charli Hebdo należy traktować niemal jako akt wyjatkowej niewdzięczności arabskich towarzyszy.

         A plan był prosty. Postępująca laicyzacja państwa, sprowadzenie katolicyzmu do roli drugiej religii, a jednocześnie odchodzenie od wiary oderwanych od korzeni i mieszanych w wielokulturowym tyglu Arabów - wszystko to  miało przy pomocy politycznej poprawności i forsowania nowych wzorców obyczajowych wykreować inny, odległy od dotychczas wyznawanych wartości, a zarazem uległy medialnie model społeczeństwa. Debilnego społeczeństwa fecebooków i twitterów, potrafiących wyprowadzić gawiedź na zabarykadowane ulice, pokolenia aprobującego podważenie sensu biologicznego podziału płci, sympatyków homoseksualizmu, inteligentów internetowej wiedzy typu instant, miłośników selfies, amatorów pastylek po i pastylek przed, adoratorów upowszechnionego w wersji soft kurewstwa i wyznawców stałego luzowania rodzinnych więzów.

         I właśnie jednym z elementów tego planu miał być wielokulturowy, głównie arabsko-europejski tygiel. Sęk tylko w tym, że jak by w nim nie grzać, i jak nie mieszać, to na złość chyba otrzymujemy w efekcie kałasznikowa z bombą. No i kebab, żeby się trochę posilić przed kolejną wyczerpującą strzelaniną.

      Cóż, widać, że składniki zostały trochę źle dobrane, ale i z tym faktem trudno jakoś mediom się pogodzić.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo