bufon bufon
139
BLOG

28 czerwca 1956 r. – pamięci Pana Leona

bufon bufon Rozmaitości Obserwuj notkę 6

           Moje pierwsze samodzielne miejsce zamieszkania: mała kawalerka w starej przedwojennej kamienicy-czynszówce. W domu jedynie zimna woda, jeden kaflowy piec na całe mieszkanie, sanitariat na klatce schodowej. Otoczenie jak na warszawskiej Pradze – jak wejdziesz nie w tą bramę albo za późno się zapuścisz uliczkami, możesz mieć „przygodę”. Ale z drugiej strony, choć to prawie centrum miasta, spokój i zacisze jak na przedmieściach lub w małym miasteczku. No i atmosfera spokoju w samym domu, gdzie dominowali wówczas emeryci. W niedzielę, choć to jedyny dzień w tygodniu, gdy można było chwilę dłużej pospać po długiej i pracowitej sobocie, punktualnie o dziewiątej rano za ścianą głucha dziewięćdziesięcioletnia sąsiadka puszczała na cały regulator mszę z radio. Był to sygnał, że czas wstawać i śniadać. Sąsiadka miała za to jedynego na świecie kota, który nie stresował siebie ani naszego psa i zawsze pozwalał mu dowoli się wywąchać. Piętro wyżej zaś mieszkało starsze małżeństwo sympatycznych i uczynnych emerytów. Zawsze chętne pożyczyć brakujące jajko lub mąkę albo poczęstować upieczonym ciastem. A gdy na świat przyszła nam pociecha i nieco już podrosła, z radością rzadko odwiedzanych dziadków, oczekujących już na prawnuki, gdy zaszła taka potrzeba przyjmowali je pod dwugodzinną opiekę.

 Jak to młodzi – wiecznie zaganiani, starający się związać koniec z końcem, martwiący się czy pod koniec miesiąca starczy na chleb, niezmotoryzowani – więc zużywający wiele czasu w podróżach komunikacją miejską lub na nogach, na rozmowy z sąsiadami czasu wiele nie mieliśmy. Po latach widzę, że szkoda – sąsiad miał sporo ciekawych rzeczy do opowiedzenia.
 
Sąsiadka była jego drugą żoną. Pobrali się będąc już na emeryturze, po śmierci swoich pierwszych małżonków. A znali się jeszcze od czasów przedwojennych. Byli wtedy nawet parą. Ale przyszła wojna. Najpierw Jego wywieziono do Niemiec na roboty, potem Ją rzuciła gdzieś wojenna zawierucha. Gdy po wojnie wrócili, każde w innym czasie, nikt nic nie wiedział o tej drugiej osobie. Może zginęła, może wyemigrowała… I tak każde poznało nową osobę, ożeniło się i wyszło za mąż. Gdy się wreszcie spotkali, było już za późno na odnowienie związku. I tak przeżyli osobno bez siebie, choć obok siebie, prawie pół wieku. Po czym na starość, gdy już wiek pochylił im karki i przyprószył włosy siwizną, zeszli się znowu razem. Prawie do końca życia dożyli wespół i umarli jedno po drugim w tym samym roku. Sąsiad opowiadał też kiedyś o swoim pobycie na robotach w Niemczech. Ale najbardziej utkwiła mi w pamięci Jego opowieść o czerwcu 1956 r.
 
Pracował wówczas w zakładach Cegielskiego na jednym z wydziałów. Mówił, że było ciężko. Niewysokie pensje, wyśrubowane normy, droga żywność, niezdrowa atmosfera, strach i nieufność. Mówił, że w zakładzie miedzy sobą niewiele rozmawiali. Trochę może dlatego, że jeden drugiemu nie ufał, ale trochę może też dlatego, że o czym tu było mówić: każdy starał się wyrobić swoją normę. Jednak z tych nielicznych półsłówek, półgębkiem rzucanych komentarzy, napięcia jakie panowało między robotnikami w zakładzie, w domach, sklepach i na ulicy, czuło się, że coś wisi w powietrzu.
 
28 czerwca jak co dzień był na rannej zmianie. Pobrali narzędzia, każdy zaczął pracować na swoim stanowisku. I wtedy ktoś krzyknął od bramy: „Wyszli !”. To wystarczyło. Beż żadnego namawiania, agitacji, bez krzyków, komentarzy, pytań i naradzania, po prostu odłożyli narzędzia, wyłączyli maszyny i wyszli z hali. A tam już ciągnęli robotnicy z innych wydziałów. Szli w ciszy, milczeniu i skupieniu. Dołączyli do nich i razem, takim wieleset-metrowym pochodem ruszyli ku centrum miasta. Mówił, że tym wielotysięcznym pochodem wszyscy szli w absolutnym milczeniu. I tylko było słuchać klekot chodaków po kamiennym bruku ulicy. Cisza i tylko te tysiące chodaków w jakich szli stukających po kamieniach. Z każdą chwilą tłum gęstniał od dołączających się robotników i mieszkańców wychodzących z kamienic i podwórek. A wraz z nim gęstniała cisza niewypowiedzianych słów. Wszyscy szli w milczeniu. Potem doszli do centrum i wtedy zobaczył jak wiele tysięcy już ich jest. Potem były strzały, wszyscy zaczęli biegać, ciała, czołgi…
 
Tu umilkł. Widziałem tylko jak szybko porusza mu się grdyka, gdy przełyka ślinę starając się zapanować nad emocjami. Jak do oczu napływają mu łzy wzruszenia. Próbował jeszcze z dwa razy zacząć coś mówić, ale nie mogąc wydobyć z siebie więcej słów poniechał to. W końcu wydusił tylko: „Do dzisiaj gdy przypominam sobie ten dzień, pamiętam tylko ten marsz w ciszy i ten stukot tysięcy chodaków. Nasze milczenie i klekot chodaków o bruk… ”
 
Nie wiem co było dalej, gdy doszli na plac i gdy zaczęły się strzały. Czy walczył z innymi czy uciekł. Czy zginął tam jakiś jego przyjaciel, kolega albo ranny został stojący ktoś obok. Co tak bolesnego kryło się w jego pamięci, że o robotach w Niemczech potrafił opowiadać na wesoło a przy 28 czerwca łzy dusiły mu gardło. Nigdy więcej do tego tematu nie wróciliśmy, a ja się Go o niego już więcej nie pytałem.
 
Do dzisiaj, gdy wspomnę swoje pierwsze stare mieszkanie, przypominam sobie właśnie m.in. uroczych starszych sąsiadów, placek od Pani Zosi i Pana Leona opowiadającego stare historie. A gdy w telewizji przypominają kolejną rocznicę 28 czerwca pierwsze co mi staje przed oczyma, to ten niezwykle plastyczny obraz tysięcy milczących ludzi, idących w drelichach ulicami miasta a nad nimi roznoszący się głuchy klekot chodaków uderzających o bruk.
 
 
bufon
O mnie bufon

kontestator bolszewizmu, wróg nazizmu, antagonista faszyzmu, tępiciel hipokryzji, nieprzyjaciel pisizmu, krytyk klerykalizmu, sympatyk rozsądku, powściągliwości, zrównoważenia, trzeźwości, racjonalizmu, humanizmu, panenteista, Namolna bolszewia będzie banowana

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości