Ryszard Czarnecki Ryszard Czarnecki
257
BLOG

Syn, Kłuszyn i walka o język

Ryszard Czarnecki Ryszard Czarnecki Polityka Obserwuj notkę 1

Mój pięcioletni (najmłodszy) synek oświadczył ostatnio z pełnym przekonaniem, wspartym obfitą gestykulacją (po kim on to ma?): „nie interesują mnie rosyjskie sprawy ‒ interesują mnie polskie sprawy”... Dewiza godna męża stanu. Ja dokładnie w jego wieku ‒ a był to rok Marca'68, ale też Praskiej Wiosny i sowieckiej agresji na Czechosłowację ‒ publicznie dowodziłem, że jadę sprawdzić „czy Ruskie maja rogi pod hełmami?”. Skąd mi się to wzięło? Ano z domu, oczywiście.

Jednym słowem: niedaleko pada jabłko od polskiej jabłoni. Albo też, jak mówi stare nasze powiedzenie: „jaki ojciec, taki syn”. Antyrosyjskość (a fe!) przekazywana w drodze reprodukcji prostej. Tak się dzieje w wielu tysiącach polskich rodzin. I co więcej: tym razem na żadną kolejną polską hekatombę się nie zanosi, zatem wyrasta na naszych oczach pokolenie polskiej inteligencji ze zdrowym, sceptycznym podejściem do „Moskwicinów”. Złe to wieści dla Kremla. Znowu jakiś Kłuszyn się szykuje? Oczywiście to metafora, choć... Bo przecież, wbrew pozorom i upływowi czterech wieków, podobieństwa rzucają się w oczy. Wtedy i dziś przewaga wojska rosyjskiego nad polskim była i jest olbrzymia. I pod Kłuszynem i współcześnie Moskwa miała i ma zachodnich sojuszników. Ale tych zachodnich aliantów Kremla wówczas zneutralizował wielki hetman Żółkiewski. No i mieliśmy husarię... Konie im omdlewały od wielokroć ponawianych ataków, ale Ruscy uciekali w popłochu, a brat cara Dymitr Szujski nawet boso i nie na swoim koniu. Dzięki temu droga do Moskwy została dla nas otwarta. Panowaliśmy tam dwa lata. I komu to przeszkadzało?

Kłuszyn Kłuszynem, ale polskie dzieje to nie tyle teoria, co praktyka „dwóch wrogów”. Bez naszych w tym względzie starań. Najeżdżali nas ‒ solidarnie ‒ ze Wschodu i Zachodu. Przypominając o tym, warto wiedzieć, że sam język opisu naszych narodowych dramatów z przeszłości dziś też jest miejscem frontowym. Nie używajmy „ich”, naszych wrogów siatki pojęciowej i określeń, bo to już od razu oddanie im pola. Jeżeli na jakże potrzebnym koncercie „(nie)zakazanych piosenek” w rocznicę Powstania Warszawskiego konferansjer mówi o... powstańczej kapitulacji 2 października 1944 roku, to krew mnie zalewa, bo przecież bohaterowie sprzed 71 lat wynegocjowali określenie „akt przerwania działań wojennych”, co było wyjściem jak najbardziej honorowym i kompletnie różnym od gorzkiego słowa „kapitulacja”. A po latach sami sobie strzelamy samobójczego gola, używając kalki językowej z jednej strony niemieckiej, a z drugiej komunistycznej (pamiętamy tę „czerwoną” propagandę przez dekady: wyszydzanie Powstania, w tym także jego zakończenia).

Takich zresztą, potocznie używanych przez „naszych” ludzi, przez nas samych pojęć, które atakują Polskę i naszą historię jest więcej. „Polska międzywojenna” ‒ do dziś słyszę ten efekt komunistycznego prania mózgów. A bolszewii chodziło o to, by nie używać terminu „II Rzeczpospolita”, który przecież pokazywał ciągłość, ale też i brak ciągłości... Albo „rząd londyński”, aby tylko nie powiedzieć zgodnie z prawnym porządkiem rzeczy „Rząd RP na Uchodźstwie”. Czy wreszcie gadka o „reformie rolnej”, która była niczym innym, jak formą grabieży podyktowanej względami polityczno-ideologicznymi (osłabienie polskiego ziemiaństwa jako „klasy antysowieckiej”).

Pamiętajmy: walka toczy się nie tylko o głosy. Także o język...

*felieton ukazał się "Gazecie Polskej" (12.08.2015)

historyk, dziennikarz, działacz sportowy, poseł na Sejm I i III kadencji, deputowany do Parlamentu Europejskiego VI, VII, VIII i IX kadencji, były wiceminister kultury, były przewodniczący Komitetu Integracji Europejskiej i minister - członek Rady Ministrów, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka