W Kijowie rozgrywają się losy Ukrainy i narodów Europy Wschodniej. Odłączenie Ukrainy od rosyjskiej strefy wpływów oznacza, że pomiędzy Polską a Rosją powstaje ogromny bufor, który odsuwa od nas imperialne zakusy Moskwy. Ukraina przyłączona do Rosji to bezpośrednie zagrożenie niepodległości naszego kraju. Jedną z głównych przyczyn upadku I Rzeczypospolitej było dopuszczenie do zwasalizowania Kozaczyzny przez Rosję (ugoda perejesławska). Armie, które mogły chronić nasze ziemie, zostały obrócone przeciwko nam i wzmocniły siłę Moskwy. Oczywiście walczyłyby po naszej stronie nie tyle w interesie „Rzeczpospolitej trojga narodów” (ugoda hadziacka), ile we własnym, by nie wejść pod but cara. Do rozbiorów jednak by nie doszło. Identyczny błąd popełniono w roku 1921 (pokój ryski), kiedy to głównie endeccy negocjatorzy za plecami Józefa Piłsudskiego oddali Ukrainę bolszewikom. Ucierpiał na tym nie tylko Kijów, ale i Gruzini, którym nikt już nie był w stanie udzielić żadnej pomocy. W rezultacie Polska znalazła się bezpośrednio pomiędzy Sowietami i Niemcami, co doprowadziło do IV rozbioru w 1939 r. Plan Stalina i Hitlera nie byłby możliwy, gdyby czerwona Rosja musiała najpierw borykać się z podbojem Ukrainy. Być może w ogóle nie miałaby na to sił.
Koncepcję wspólnoty wolnych narodów Europy Środkowo-Wschodniej kontynuował Lech Kaczyński. Jestem przekonany, że jeżeli go zabito, to właśnie z tego powodu. Rosja zobaczyła wielkie zagrożenie w budowie wokół Polski bufora niezależnych od Moskwy państw. Dzisiaj do tej koncepcji powrócił Jarosław Kaczyński. Wbrew temu, co piszą ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski i trochę łagodniej Rafał Ziemkiewicz, uważam, że Kaczyński w Kijowie służył polskim sprawom najlepiej, jak się dało. Urazy nie zastąpią realnej polityki. Piłsudski walczył ramię w ramię z Ukraińcami, wśród których pewnie było też trochę takich, którzy chcieli nam dwa lata wcześniej odebrać Lwów. Polscy królowie zaprzysięgli „Rzeczpospolitą trojga narodów” chwilę po buntach Chmielnickiego. Należy mówić prawdę o ludobójstwie na Wołyniu, ale to nie zmienia faktu, że dzisiaj ci Ukraińcy, którzy walczą o wolność, są sojusznikami Polski. Nigdy nie odsądzałem od czci i wiary Romana Dmowskiego za to, że w rosyjskiej Dumie pojawiał się obok Polakożerców. W swoim sumieniu spełniał tam polskie obowiązki. Tym bardziej nie można mieć pretensji do Kaczyńskiego, że bronił interesów polskich tam, gdzie byli zarówno ci, którzy nas lubią, jak i ci, których lubić nam byłoby trudno. Na tym polega wielkość polityka i co najmniej brak roztropności jego krytyków.
Tekst ukaże się w najnowszym tygodniku "Gazeta Polska".