jacek syn alfreda jacek syn alfreda
851
BLOG

Rehebilitacja Neandertalczyka, czyli o eutanazji

jacek syn alfreda jacek syn alfreda Polityka Obserwuj notkę 9

 W maju 1680 roku, w niemieckiej Bremie, umierał pewien młody, protestancki duchowny. Czy Joachim Neander, bo o nim mowa, w swoich ostatnich chwilach wspominał ulubione miejsce w dolinie rzeczki Düssel niedaleko Düsseldorfu, gdzie tworzył i gdzie spędził chyba najszczęśliwsze chwile swego krótkiego, zakończonego przez dżumę, trzydziestoletniego życia? Jako człowiek niewątpliwie wrażliwy i uduchowiony, zdolny poeta i kompozytor, na pewno nie przypuszczał, że jego nazwisko dziwnym zrządzeniem losu stanie się synonimem najgorszego rodzaju obskurantyzmu, prymitywnej brutalności i niemalże antonimem wrażliwości i empatii... .

 Wszystko zaczęlo się od tego, że ulubioną dolinę Joachima Neandera nazwano jakiś czas po jego śmierci jego nazwiskiem – i dziś to urokliwe miejsce nosi nazwę „Neandertal” (drugi człon tej nazwy, czyli „Tal” to po niemiecku właśnie  „dolina”).

 175 lat później dwóch robotników podczas czerpania wapienia w Neandertal  odkrylo niewielką jaskinię, w której znaleźli szkielet - jak im się wydawało – niedźwiedzia.

Niewiele myśląc wyrzucili kości na brzeg rzeki, nie zawracając sobie nimi głowy.

Na szczęście jeden z nich wspomniał o znalezisku właścicielowi wyrobiska, a ten, tknięty pewno jakimś dziwnym przeczuciem, kazał im pozbierać większe części szkieletu i zabezpieczyć w jakimś pewnym miejscu. Jego znajomym był mianowicie doktor Johann Carl Fuhlrott, nauczyciel szkoły realnej z pobliskiego Elberfeldu, znany pasjonat nauk przyrodniczych. Jemu właśnie właściciel postanowił pokazać znalezione przez robotników kości... . I tak zaczęła się fascynująca historia odkrywania człowieka neandertalskiego, historia pełna  - niestety – nieporozumień i przekłamań.

 Gdy myślimy o Neandertalczykach, to przed oczami staje nam dosyć odrażający obraz prymitywnego, umięśnionego małpoluda z wielką maczugą w owłosionym łapsku – tak przedstawiano ich we wszelkich opracowaniach w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku i tak my wyobrażamy ich sobie także dziś. Zadziałał tu pewnie taki sam mechanizm, jaki zrobił ze świętgo Mikołaja opasłego, brodatego krasnoluda w czerwonym kubraku. Jednak o ile w spopularyzowanej w 1930 roku przez koncern Coca-Cola postaci krasnoluda -  Mikołaja można dopatrzyć się od biedy cech sympatycznych, to wizerunek Neandertalczyka jest odpychający, budzi w nas mieszaninę lęku i odrazy, ale i poczucie wyższości w stosunku do istoty mającej w sobie - w naszym mniemaniu  - więcej cech zwierzęcych niż ludzkich..

 Lecz jacy naprawdę byli nasi wymarli kuzyni?

 Żyli w gromadach od 15 do 30 osobników.  Zajmowali się łowiectwem – 90 % ich pożywienia stanowiło mięso. Mieszkali w jaskiniach lub w prymitywnych szałasach. Wytwarzali narzędzia i broń, potrafili krzesać ogień. Lecz czy 30 tysięcy lat po tym, jak Neandertalczycy zniknęli z powierzchni Ziemi, potrafimy powiedzieć coś o tym, jakimi byli ludźmi? Czy powodował nimi jedynie instynkt i chęć przetrwania czy też już wtedy, w epoce lodowcowej,  kierowali się w swym postępowaniu swoistą etyką? Czy wiedzieli co to litość, miłosierdzie i współczucie?

 Wyjaśnienie – zaskakujące – tej kwestii miało związek z odkryciem w 1908 roku szkieletu „starego człowieka z La Chapelle”, we Francji. Szkielet ten należał do Neandertalczyka płci męskiej,  który dożył 40-50 lat, czyli jak na tamte warunki osiagnął wiek matuzalemowy – przeciętna długość  życia Neandertalczyka wynosiła bowiem ok. 30 lat. Ku zdumieniu naukowców badających w późniejszym okresie człowieka z La Chapelle, okazało się, że cierpiał on na szereg przewlekłych i ciężkich schorzeń –  artretyzm, wrodzoną deformację biodra, żył także z nieodwracalnie uszkodzonym kolanem i na długo przed śmiercią stracił zęby.  Naukowcy zgodnie stwierdzili, że przeżycie tego osobnika byłoby absolutnie niemozliwe bez opieki grupy. Musiał więc być pielęgnowany, przenoszony z miejsca na miejsce i karmiony. Stanowił niewątpliwie duże obciążenie dla gromady, a jednak jego pobratymcy zajmowali się nim, dzielili jedzeniem i zapewniali ochronę przed licznymi niebezpieczeństwami.

 Niedługo potem inne wykopaliska wykazały, że opieka nad jednostkami słabymi i chorymi była wśród Neandertalczyków regułą, a nie wyjątkiem. Badane szczątki często nosiły znaki chorób i zrośniętych złamań, na przykład kości udowej  - a nie ulega wątpliwości, że złamanie nogi oznaczało dla człowieka neandertalskiego wyrok śmierci. A raczej oznaczałoby, gdyby osobnik taki został zostawiony przez grupę na pastwę losu. Ale, jak wiemy, gromada opiekowała się nim tak długo, aż złamanie się zrosło. Okazało się, że Neandertalczykom powinno się przywrócić cześć i honor, że nasza powszechna o nich opinia, jako o prymitywnych, okrutnych troglodytach, jest z gruntu fałszywa – ale, jak to bywa, kingkongopodobne  straszydło okazało się bardziej medialne i atrakcyjne niż obraz istot poczciwych, może trochę inaczej od nas wyglądających, ale empatycznych i otaczających troską słabszych, chorych i starych.

 Przenieśmy się teraz jednak do czasów współczesnych, do dwudziestego pierwszego wieku.

 Johan van Oppen  miał juz dosyć narzekań swej żony. Że od trzech lat nie byli na urlopie. Że ciągle jeżdżą tym samym, starym oplem, podczas gdy sąsiedzi już dwa razy zmienaili w tym czasie  samochód. Że nie stać ich nawet to, by raz w tygodniu zjeść w dobrej restauracji. Sytuacja była coraz bardziej napieta, toteż zdziwił sie, gdy tego dnia po powrocie z pracy czekała na niego w domu przyjemna niespodzianka – żona miła i uśmiechnięta, dobra kolacja i ulubione, wytrawne wino na stole. Po kolacji, widząc że jest w dobrym nastroju, żona usiadła przy nim na sofie.

- Chciałam z tobą poważnie porozmawiać, kochanie. O twojej matce. Wiesz, jak dużo kosztuje ten jej dom opieki. Na nic nas przez to nie stać, A twoja mama ma już 76 lat, jest schorowana i zaczyna tracić pamięć. Przecież mógłbyś z nią porozmawiać, z nią albo z jej lekarzem. Mógłby jej pomóc, nie cierpiałaby więcej...

Zareagował bardzo gwałtownie. Odepchnął żonę i krzyczał na nią głośno. Ale w głębi duszy wcale nie był tak bardzo zaskoczony jej propozycją. Do diabła, sam myślał o tym nieraz. Gdy nieco ochłonął, poczuł ulgę, że ktoś wypowiedział w końcu na głos to, co i tak już długo wisiało w powietrzu. Po tygodniu pojechali we dwójkę do domu starców, w którym przebywała jego matka. Lekarz nie zdziwił się wcale, gdy wyjaśnili mu cel swej wizyty.

Potem poszli porozmawiać ze starszą panią...

Po pół roku pojechali na Maderę, na swój zasłużony, pierwszy od dłuższego czasu urlop.

 Powyższa  opowieść jest fikcyjna, ale badacze zjawiska eutanazji w krajach Beneluxu nie mają wątpliwości, że historia jak ta do świata fikcji wcale nie należy.

Kiedy 1 kwietnia 2002 roku holenderski parlament zalegalizował eutanazję, została ona obostrzona rygorystycznymi warunkami

- pacjent musi być nieuleczalnie chory i  cierpieć ból, którego nie da się znieść,

- musi wyraźnie i wielokrotnie wyrazic życzenie śmierci,

- lekarz zawsze musi skonsultować każdy przypadek z innym lekarzem oraz

- musi zameldować każdy fakt uśmiercenia pacjenta odpowiedniej komisji

 Jak system ten działa w praktyce? Wśród holenderskich lekarzy, dokonujących eutanazji kilkakrotnie przeprowadzano anonimowe ankiety, w których pytano ich o  dotrzymywanie tych standartów. Wyniki tych badań podsumował znany w Niemczech badacz  i krytyk eutanazji,  teolog i publicysta Matthias Lochner.

Okazuje się, że większość lekarzy (do niedawna było to 60%, na dziś brak jednoznacznych danych)  nie melduje dokonywanych przez siebie aktów uśmierceń żadnej komisji, wpisując w akt zgonu pacjenta po prostu przyczyny naturalne. Czym więcej eutanazji dokonuje dany lekarz, tym rzadziej je  melduje–  lekarze, którzy dokonywali wiecej niż trzech uśmierceń w roku, nie meldowali ich prawie nigdy. Tylko 18%  lekarzy z grupy lekceważących obowiązek meldowania konsultowało się z drugim kolegą przed podaniem śmiertelnego zastrzyku.

 Równie ciekawe są wyniki ankiet dotyczące reszty warunków  dokonywania eutanazji. I tak na 3500 przeprowadzonych śmiertelnych iniekcji (tyle dokonuje się ich przeciętnie w jednym roku), 900 nastapiło bez wyraźnego życzenia pacjenta. Czyli mniej więcej w co czwartym przypadku to nie wola pacjanta była najważniejszą przyczyną.

Jakie wobes tego są najczęstsze powody uśmiercenia pacjentów?

 Ankietowani lekarze podawali przyczyny następujace (czasem kilka z nich na raz):

- „sytuacja była nie do zniesienie dla krewnych”, 38 % przypadków,

- „zdecydowane obniżenie jakości życia’,  36% przypadków,

-  tylko w 30% przypadków głównym powodem, dla którego lekarze przeprowadzali eutanazję, było wyraźne życzenie pacjenta.

 W Holandii już teraz około 3% zgonów następuje na skutek uśmiercenia pacjenta przez lekarza, Znany jest fakt, że w reakcji na skalę nadużyć w tym obszarze część holenderskich emerytów sporządza notarialnie oświadczenie, w którym stanowczo sprzeciwia się ewentualnej eutanazji. Nic dziwnego – lobby „eutanazyjne”  dokłada wszelkich starań, by śmierć na życzenia (i to nie zawsze na życzenie pacjenta, jak wiemy) była coraz łatwiej dostępna i powszechna. Ostatnio w Holandii zaczęły działalność mobilne zespoły do uśmiercania ludzi chorych i starych, rodzaj pogotowia eutanazyjnego, działającego szybko, sprawnie i bez rozbudowanej  biurokracji.

W tym czasie Belgia, kraj który nieco później zalegalizował eutanazję, idzie jeszcze dalej niż pionierska Holandia- niedawno belgijski parlament zalegalizował eutanazję dla dzieci, a jeszcze wcześniej za schorzenie kwalifikujące się do eutanazji uznano tam także depresję, dyskutowana jest w tym kontekście także demencja.

 Inne kraje Uni Europejskiej opierają się jeszcze legalizacji eutanazji.Wielu lekarzy ma jeszcze odwagę powiedzieć, że po to stali się lekarzami, by likwidować cierpienie a nie cierpiących, jednak nacisk środowisk lewicowych jest coraz większy.

Wprawdzie nikt jeszcze nie miał odwagi powiedzieć tego głośno – ale w obliczu kryzysu demograficznego i związanego z nim nieuchronnego kolapsu systemów socjalnych i emerytalnych, sprawa eutanazji nabiera innego wymiaru – eliminacja ludzi „bezużytecznych” w sensie ekonomicznym, czyli starych i chorych,  generujących tylko koszty – będzie po prostu opłacalna.

I to wszystko dzieje się w zachodniej Europie, czyli w regionie uchodzącym w oczach reszty świata i swoich własnych za obszar o szczególnie wysokim poziomie cywilizacyjnym.

W tej Europie, która jeszcze nie do końca otrząsnęła się z traumy po Auschwitz, Mauthausen i Dachau i gdzie pogarda dla życia słabszych– jak mogłoby się przynajmniej wydawać – powinna być blużnierstwem nie do pomyślenia.

 Czapki głow przed człowiekiem neandertalskim, nieokrzesanym, dzikim i pewno – jak na dzisiejsze standarty – brzydkim. Czapki z głów, zarozumiali przedstawiciele homo sapiens, przed tymi tak bezpodstawnie oszkalowanymi, prehistorycznymi istotami. Bo one, mimo nieporównanie cięższego życia, pełnego prawdziwych zagrożeń, kierowały się sercem i ochraniały swych słabych i chorych.

 A my zaczynamy naszych zabijać.

 

 * Tekst ten został opublikowany w najnowszym wydaniu "Zeszytów Karmelitańskich"

 

 

 

 

 

 

 

skromny kapitalista z ludzką twarzą

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka