Franciszek nie zawodzi.
Wszystkich, wyznających Kościół, jako przystań zbiorowych seansów psychoterapeutycznych, z nutką metafizycznego pieprzu na okrasę.
Nie zaskakuje także mnie osobiście. Klimaty teologii wyzwolenia plus jezuici, to się musiało w ten sposób skończyć.
Grzech to właściwie nie grzech, nawet jak się w nim tkwi świadomie, niczego nie żałuje i nic nie chce zmieniać.
No to może wprowadźmy instytucję rozgrzeszenia permanentnego i domyślnego, oraz listę objętych nim z definicji "grzechów". Na początek, biorąc pod uwagę wstępne, synodalne preparacje, nawiedzanych ostatnio Franciszkiem biskupów, homoseksualizm i rozwód.
Skoro jednak deklaracje i przysięgi, nawet te składane przed Bogiem, mają być nic nie warte, bo w każdej chwili będzie je można, staraniem tzw. "księży" unieważnić, to po co je w ogóle składać?
Na kiego grzyba sakramenty, modlitwy?
Nie lepiej zastąpić je jakimś, nie wywołującym tego nieprzyjemnego, metafizycznego stresu, a więc jawnym, placebo?
Zamiast modlitw, werbalne ćwiczenia samodyscypliny i pozytywnego nastawienia.
A Dekalog winien być przecież aktualizowany raz na 10 lat - świat się tak szybko zmienia - w głosowaniu powszechnym.
Nie mówiąc już o kadencyjnych wyborach Pana Boga.
Rytuały mogą sobie być, bo rytuały są fajne. I takie elastyczne. Zawsze można na przykład zmienić czerwone półbuty na pepegi.
Między Sacrum a Profanum jest - na oświecony rozum przeciętnego jezuity - mniej więcej taka różnica, jak między "zdaję sobie sprawę, jak wielu rzeczy nie wiem, więc wierzę", a "wiem lepiej, więc wątpię".
Franciszek chce chyba zostać Papieżem, który wątpi, że istnieją rzeczy, o których wiedzieć i których rozumieć nie tylko nie musi, ale nie powinien. O ile oczywiście nie chce kandydować na PB.
2446
BLOG
Komentarze