Siedlecka Siedlecka
1629
BLOG

Joanna Siedlecka, "Czarny ptasior" – odcinek VIII

Siedlecka Siedlecka Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

 

 

 

 

Wory mąki

 

 

 

 

Pamięta ich też pani Maria Czechowa (ur. 1901) oraz jej młodsza siostra, Zofia Iżykowska, zamieszkała obecnie w Łodzi, która spędziła okupację w rodzinnym Sandomierzu. Pomagała siostrze i szwagrowi, Aleksemu Czechowi, prowadzić piekarnię na rynku, gdzie przychodzili dosłownie wszyscy, i to nie tylko po chleb, ale również po plotki, informacje.

Wpadał też Mojżesz Lewinkopf, z którym nawiązali szybko bliższe stosunki, pochodził on bowiem – tak jak państwo Iżykowscy – z Łodzi, a ziomkowie zawsze jakoś znajdą wspólny język. Aleksy Czech lubił z nimi rozmawiać o polityce, którą obaj się interesowali. W ogóle lubił Żydów, z którymi pracował – niemal wszystkie sklepy na rynku były żydowskie. Mąż pani Iżykowskiej, Roman, siedział natomiast po uszy w konspiracyjnej AK i nie miał z Lewinkopfem kontaktów, raz chyba tylko: prosił go – wykształconego, znającego języki – o pomoc w kupnie maszyny do pisania. Ten obiecał pomóc, ale koledzy z konspiracji sami sobie jakoś w końcu poradzili.

Odkładali mu zawsze świeże pieczywo, którego ciągle brakowało – mogli piec ściśle określoną ilość. Albo też zabierali ze sobą do domu, na ul. Długosza, gdzie czasem wpadał. Mieszkał bardzo niedaleko, bo u Skobla, który przywoził im do piekarni mąkę.

Przychodził zawsze sam, raz chyba tylko z żoną oraz synem. I trudno się dziwić – byli uosobieniem żydowskiej urody, choć Lewinkopfowa próbowała jakoś to ukrywać – miała na przykład wtedy na głowie wielką ludową chustę w kwiaty, niepasującą zupełnie do jej miejskiego stroju oraz wyglądu, uwydatniającą jeszcze bardziej duży, orli nos.

Mojżesz Lewinkopf natomiast mógł uchodzić za Polaka, bardzo mu więc współczuli – miał szansę na przetrwanie, gdyby nie żona i syn, czyli – jak komentowano w piekarni – „dwa wory mąki, które musiał taszczyć na plecach”.

 

*

 

Ale jakoś je chyba udźwignął, bo zniknęli nagle całą trójką i nikt nie słyszał, żeby poszli do getta, nikt ich tam nie widział. A do końca było ono właściwie półotwarte i wielu Żydów wymykało się do piekarni po chleb, nigdy jednak Lewinkopf, który przyszedłby przecież, gdyby tam był.

Pytali oczywiście Skobla, co z jego lokatorami. Twierdził jednak, że nic nie wie. Przepadli nagle, jak kamień w wodę!

I chyba dopiero pod koniec wojny, gdy nic mu już nie groziło, powiedział im kiedyś, że wywiózł ich z Sandomierza, załadował na swoją furmankę, zawiózł nocą do Radomyśla nad Sanem. Do katolickiego księdza, który miał im znaleźć kryjówkę. Dowiózł, chwała Bogu, szczęśliwie, ale nie wiedział nawet, czy potem przeżyli.

 

*

 

Nie śmieli pytać, dlaczego to zrobił. Chciał im po prostu pomóc? Czy też dla pieniędzy, bo przecież ryzykował strasznie. Był człowiekiem prostym, porządnym, zacnym. Zaradnym i pracowitym – dbał o rodzinę i swój nowy dom, chwytał się wszystkiego, żeby zarobić.

W znanej książce Władysława Bartoszewskiego i Zofii Lewinówny „Ten jest z ojczyzny mojej – Polacy z pomocą Żydom 1939 – 1945” (Kraków, Znak, 1969, str. 535) Anna Demelowa z Izraela, rodem z Sandomierza, opisująca ludzi z tego miasta, którzy pomagali tamtejszym Żydom, wspomina m.in. o rodzinie Skoblów, pisze też o Kosińskich:

„(…) Bardzo czynnym w pomaganiu był Guz Bogdan, rodzina Skoblów. Oni to w najtragiczniejszych chwilach przechowywali ludzi, pieniądze i fałszywe papiery. Skoblowie (i wielu innych) najbardziej przyczynili się do uratowania wysiedlonej rodziny żydowskiej z Łodzi. Ich syna, Jureczka, uczyłam pierwszych słów polskich, przygarnęłam w getcie. Po wojnie mój dom był także ich domem. Przechodząc bowiem z rąk do rąk Polaków, przeżyli szczęśliwie ze swoim przybranym synem, po to, aby Jurek Kosiński napisał »Malowanego ptaka«, ohydę, kłamstwo, potwarz, hańbę dla tych, co dla nich tyle poświęcili”.

Przytaczam jej słowa bez komentarza, choć chciałam zaznaczyć tylko, że wszyscy moi rozmówcy byli wyjątkowo zgodni co do tego, że Kosińscy – łącznie z Jurkiem – świetnie znali polski i tylko nim się posługiwali. Nikt nie potwierdził też, że byli w getcie, choć nie ma co do tego stuprocentowej pewności. Być może na krótko tam trafili i stamtąd właśnie uciekli do Dąbrowy? Jak już wspominałam, getto sandomierskie nie było zamknięte.

*

 

Dopiero po wojnie Wacław Skobel dowiedział się, że Lewinkopfowie przeżyli, ocaleli. Powiedział mu o tym właśnie Aleksy Czech, którego szwagier, Roman Iżykowski, spotkał ich w 1945 w Łodzi. Od Czecha też, ale oczywiście dużo później, usłyszał, że mały Jerzyk Lewinkopf został pisarzem i „opisał” podobno Polaków!

„Ten mały, śliczny chłopczyk, który bawił się w moim ogródku?”, dziwił się Skobel. „Którego wywiozłem na wieś? Uratowałem przed zagettowaniem? To chyba niemożliwe?”.

 

 

*

 

Wacław już nie żyje, jego żona, mieszkająca nadal w ich domu na Żeromskiego 33, przeszła niedawno wylew i źle się czuje. A Skobel junior urodził się po wojnie i nic o Lewinkopfach nie wie, tyle tylko, że u nich mieszkali.

Ojciec wprawdzie często o nich wspominał, on jednak, jak to chłopak, zupełnie go nie słuchał, wolał podwórko, piłkę.

Pamięta tylko, że opowiadał najczęściej, jak ocalił ich przed gettem, wywiózł z Sandomierza swoją furmanką. Gdy jechali, wydawało mu się, że poumierali ze strachu – przez całą drogę nawet się nie ruszyli, nie powiedzieli ani słowa. Bał się zresztą jeszcze bardziej niż oni, szczególnie na moście przez Wisłę – był przekonany, że w razie wpadki natychmiast ich potopią! Tak że cały czas modlił się tylko gorąco i poganiał konika. Nie żałował bata, żeby szybciej, prędzej! Ale widać, Bóg kierował i strzegł, bo dowiózł ich szczęśliwie.

 

*

 

Państwo Justyńscy natomiast chyba dopiero w latach pięćdziesiątych dowiedzieli się, że Lewinkopfowie przeżyli. Adam Justyński studiował w Łodzi i odwiedzał czasem Salamonowiczów, którzy wrócili do swego rodzinnego miasta i znów zaprzyjaźnili się z Lewinkopfami, wtedy już Kosińskimi.

U Salamonowiczów właśnie spotkał kiedyś Jerzyka Kosińskiego, ale tylko raz, więcej nie miał ochoty. Niewiele się bowiem zmienił. Podczas gry w karty doprowadził szybko do spięcia – chciał cały czas wygrywać, decydować, dominować. Być – jak kiedyś – wyłącznie woźnicą. Adam Justyński nie musiał już jednak tego znosić.

Dlatego też nie miał zamiaru się z nim zobaczyć, gdy Kosiński po latach, już w glorii, przyjechał do Polski. Mimo że reszta rodzeństwa bardzo go namawiała, wybierała się do Warszawy – był dla nich ciągle Jerzykiem Lewinkopfem, kolegą z dzieciństwa. Czytali naturalnie „Malowanego ptaka”, sądzili jednak, że to na podstawie dalszych, nie najlepszych, widać, doświadczeń.

W Sandomierzu przecież nie miał jeszcze najgorzej. Mimo zbliżającej się coraz bardziej grozy był nadal – przynajmniej dla nich – eleganckim, małym lordem, obsługiwanym, karmionym przez służące, wyjeżdżającym latem na letnisko. Wychuchanym, żyjącym w dostatku jedynakiem, którego mądrzy, kochający rodzice ocalili w porę przed gettem, losem ich rodaków.

Byli rozczarowani, zdziwieni, że w wywiadach, których tak często udzielał, mówił o Kazimierzu nad Wisłą, Krakowie, Tatrach, nigdy natomiast o Sandomierzu, gdzie przeżył szczęśliwie – a to przecież najważniejsze – prawie dwa i pół roku okupacji!

Nigdy Kosiński Adama Justyńskiego nie odwiedził, choć zjeżdżają tu Żydzi z całego świata. Odwiedzają kirkut, synagogę, dawny dom żydowskiej gminy. Fotografują, szukają śladów, płaczą, boleją nad zniszczeniami, zaniedbaniem miasta.

On tymczasem – choć mówił tyle o pamięci, swoich żydowskich korzeniach, wzruszeniu, które go nieustannie w Polsce ogarnia – nawet słowa czy gestu. Nic, zupełnie nic.

 

 

 

Na następny odcinek zapraszamy jutro o godzinie 17.30. Książka jest już dostępna w sprzedaży.

Siedlecka
O mnie Siedlecka

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura