coryllus coryllus
1325
BLOG

O książkach idiotycznych. Nathii M. dedykowane

coryllus coryllus Kultura Obserwuj notkę 27

Przypadkiem zupełnie trafiłem na tekst Nathii pod tytułem „Zawód pisarz – czy to droga do nikąd”. Jest w tym tekście prawie cały akapit poświęcony mojej skromnej osobie. Autorka biorąc mnie za przykład zastanawia się, czy ma w Polsce sens uprawianie pisarstwa zawodowego. Zastanawia się też Nathii nad tym kto jest odpowiedzialny za zły stan naszej literatury. Wielu się nad tym zastanawia, ale akurat ona próbuje odnaleźć odpowiedź tam gdzie jej nie ma. Otóż pojawia się w tym tekście przypuszczenie, a może lepiej – przypuszczanie, że to znowu ten niewychowany w wysokiej kulturze literackiej czytelnik zawinił. I przez niego właśnie nie można zaistnieć na rynku literackim, bo on zawsze wybierze jakieś barachło.

 

Ja bardzo rzadko udzielam rad autorom, bo sam wszystkiego nauczyłem się stosując manewr, który nasi kapryśni bracia ze wschodu zwykli określać poetycznym mianem „razwiedka bojam”. Tak więc niech każdy sobie radzi sam i sam obtłukuje głowę własną o mury i bramy, za którymi siedzą wydawcy i sponsorzy. Tym razem zrobię jednak wyjątek. Nigdy droga autorko nie wysuwaj żadnych nawet najbłahszych oskarżeń, ani nawet przypuszczeń pojawiających się w negatywnych kontekstach, w kierunku czytelnika. Nigdy. Czytelnik bowiem jest dla autora świętością. Może gdzie indziej jest inaczej i autorzy mogą tam obrzucać swoich czytelników błotem, ale w Polsce, gdzie każda autorska inicjatywa jest z miejsca blokowana lub przemilczana jeśli nie spełnia ściśle określonych warunków, taki stosunek do czytelnika to samobójstwo.

 

Odpowiedź zaś na pytanie Nathii o to kto jest odpowiedzialny za stan polskiej literatury znajduje się w przedostatnim komentarzu pod jej tekstem. Udzielił jej – mimowolnie oczywiście i całkowicie lekkomyślnie – bloger podpisujący się nickiem Stanley Devine. On także ubolewa nad stanem polskiej literatury i nad nędznym losem debiutantów. Sam jednak podkreśla, że jego książki zostały zaakceptowane przez wydawcę. Zajrzałem na blog Stanley'a z ciekawości, żeby zobaczyć o czym pisze. Odnalazłem tytuł jego pierwszej książki i natychmiast opuściłem to miejsce. „Z Marią Szyszkowską o wszystkim” – tak brzmi tytuł owej zaakceptowanej przez wydawcę publikacji Stanley’a. I to jest droga Nathii odpowiedź na nurtujące cię wątpliwości i pytania.

 

W ostatnim komentarzu pisze także nasza młoda autorka o swoim zdziwieniu i zawodzie, które to uczucia dotknęły ją kiedy pisała korespondencję z US Open do działu sportowego „Rzeczpospolitej”. W pewnej chwili w gazecie miast jej dobrych tekstów – dobrych naprawdę, bo autorka ma talent i nawet jeśli popada momentami w manierę bliską Maxowi Kolonko to da się to jej wybaczyć – zaczęły się pojawiać teksty z PAP opisujące tę samą imprezę. Teksty nie dość, że gorsze to jeszcze pełne błędów. Redakcja tłumaczyła Nathii, że to pomyłka. Tezę tę podparto wysokim honorarium i autorka nie miała innego wyjścia, jak tylko w nią uwierzyć.

 

Z moich niełatwych, ale jakże bogatych doświadczeń wynika, że wcale nie musiało być tak jak to opisuje Nathii, a w jej komentarzu wyczuwam wprost chęć ustępowania wydawcom we wszystkim, jeśli tylko zgodzą się zapłacić. To dobra tendencja i ona się sprawdza mniej więcej do trzydziestego roku życia. Trzeba brać pieniądze i nie pytać o nic. Potem jednak przychodzi czas, a raczej moment, na usztywnienie stanowiska, albowiem natura pieniędzy jest płynna i przeciekają one przez place. Tekst zaś, obecny w sieci i podpisany nazwiskiem, tekst nie ukradziony, nie zbrukany, nie popsuty i nie zmarnowany przez jednodniowe koniunktury, zostaje.

Z redakcjami i redaktorami zaś sprawa wygląda następująco - tłumaczyłem to na urodzinach Delilah i jej towarzyszom - dobry tekst oddanych do redakcji powoduje takie frustracje redaktorów, że nikt nie jest sobie w stanie tego wyobrazić, no chyba że raz to widział. Tekst taki kojarzy się z sukcesem i każdy chciałby mieć w tym sukcesie udział. Jeśli jest na to czas wtedy redaktorzy zaczynają ulepszanie dobrego tekstu. Coś tam zmieniają, coś poprawią, przyczepią się literówek, przecinków, błędu w nazwisku, które akurat znają. Potem dochodzą do wniosku, że to za mało i trzeba w nim wszystko poprzestawiać. To co było na początku idzie na koniec, to co zaś wisiało na końcu – na początek. Potem okazuje się, że trzeba zmienić tytuł bo czytelnik może nie zrozumieć o co autorowi chodzi. Dobro czytelnika, trzeba wam wiedzieć, jest podstawową troską redaktorów zasiadających przy biurkach od morza do Tatr i od Bugu po Odrę. Tylko to się dla nich liczy, nic więcej.

 

Kiedy już zmienią tytuł na bardziej zrozumiały okazuje się, że w środku tekstu jest kilka zdań zupełnie nie do zaakceptowania. Zdania te wpisali tam sami redaktorzy w ferworze poprawiania tekstu, ale już o tym nie pamiętają, bo kto by tam się przejmował drobiazgami kiedy tu trzeba tworzyć bo dead line się zbliża. Wywalają te zdania. Patrzą znów na tekst i mają wrażenie, że nie jest to ten sam materiał, który otrzymali od autora. Mają rację, bo w międzyczasie był on jeszcze oglądany przez sekretarza redakcji i naczelną. Patrzą tak i patrzą i myślą. W końcu jeden mówi do drugiego – wiesz mam wrażenie, że ten tekst nie jest wcale taki dobry jak nam się wydawało. Puścimy coś innego. „Coś innego” na pięć minut przed zamknięciem numeru oznacza jakiś gniot wyprodukowany przez szwagra naczelnej, który leczy się właśnie z alkoholizmu na terapii grupowej i postanowił o tym opowiedzieć światu w słowach wzniosłych i uduchowionych. Wstawiają więc nasi redaktorzy ten materiał na kolumnę, naczelna widząc to wzdycha, bo co ma niby zrobić i wszyscy zadowoleni jak nie wiem co idą na papierosa.

 

Tak to się dzieje kiedy redaktorzy mają czas, czyli w tygodnikach i miesięcznikach. W dziennikach redaktorzy widząc dobry tekst puszczają go od razu na kolumnę. Potem przychodzi drugi tekst i ten także puszczają. Przy trzecim kiwają głowami i myślą, a przy czwartym przychodzi sekretarz redakcji, albo ktoś inny kto ma jakieś możliwości decyzyjne, nie wiem jak to teraz tam wygląda i mówi – długo jeszcze będziecie dawać fory tej gówniarze? No i sprawa jest zamknięta.

 

To co opisałem nie musi być prawdą, albowiem jak to już stwierdzono dawno temu większość populacji homo sapiens to dobrzy ludzie, warto jednak brać taką opcję pod uwagę. Warto tym bardziej, że moment usztywnienia swojego stanowiska wobec wydawców i redaktorów zbliża się nieubłaganie i łatwo go przeoczyć. Kiedy zaś się tak zdarzy człowiek się już z tego nie wygrzebie.

 

Na koniec rzec chciałem kilka słów o tytułowych książkach idiotycznych. Kulminacja ich produkcji przypada na drugą połowę lat dziewięćdziesiątych, choć i teraz takich nie brakuje. Wtedy jednak wydano coś, co było absolutnym szczytem wszystkiego. Nie pamiętam jak się owa publikacja nazywała, ale rzecz była zbiorem fikcyjnych, wymyślonych przez autorkę listów Franza Kafki do fikcyjnej, wymyślonej przez autorkę kobiety. Finezja, groza i sukces tego pomysłu zasadza się na fobiach i towarzyskich uzależnieniach wydawców oraz redaktorów. W Polszcze doby obecnej w modzie nieustająco pozostaje literacka wrażliwość, popularne są także inne rodzaje wrażliwości, ale ta pierwsza ma najmocniejszą pozycję. Modne jest także pisarstwo kobiece, a podstawowym warunkiem powodzenia książki jest pewien osobisty walor, który autor umieszcza w tekście. Wszystko to oczywiście, z mojego punktu widzenia, są konwencje dość prymitywne i łatwo rozpoznawalne, ale tego akurat ludziom wydającym książki, a także niektórym książki czytającym, wytłumaczyć się nie da. Po prostu pewne rzeczy potrzebne są do stymulowania emocji, a te wymagają stymulowania niemal przez cały czas. Tak więc osoba pisząca fikcyjne listy znanego pisarza do całkowicie fikcyjnej pani musi znaleźć zrozumienie wśród wydawców, bo mówi im wprost do ucha – jestem z tego samego plemienia co ty, nie ufasz mi? Nie rozumiesz, o co chodzi? O wrażliwość i piękno, stary durniu!

 

No i sprawa jest załatwiona. Ileż ja się nagadałem, żeby dobrym i wrażliwym ludziom wytłumaczyć absurd i haszkowski wręcz klimat, w jaki dali się w manewrować. Na darmo. Kafka, listy, miłość, Praga – ten zestaw gadżetów był tak hipnotyzujący, że nic nie mogło tych ludzi wyrwać z transu. Czasem pytali o co mi chodzi, czy ja czasem nie zazdroszczę autorce sukcesu i wydania książki. Tłumaczyłem, że to tak samo jakbym ja napisał fikcyjne listy ojca świętego do mojej matki, bo niby dlaczego nie, ale takie tłumaczenie nie pomagało. Przeciwnie – było jeszcze gorzej, podejrzewano mnie od razu o chęć oplucia papieskiego majestatu. Byłem wtedy młodszy i miałem ochotę płakać, bo na moich oczach dokonywała się klęska tego wszystkiego w co wierzyłem i wierzę czyli trzeźwego osądu rzeczywistości i prostej wędrówki ku prawdzie. Potem mi przeszło. Chcą swojego Kafki i jego fikcyjnych listów? Proszę bardzo, niech mają. Chcą mieć klimat – voila! Ja nie muszę brać w tym udziału.

 

Podobnie jak dziś nie muszę się martwić tym, że wydawca akceptuje tekst książki pod tytułem „Z Marią Szyszkowską o wszystkim”.

 

Na koniec chciałem życzyć Nathii M. jak najszybszego osiągnięcia celu czyli sukcesu literackiego w segmencie kryminałów klasy C.

Zainteresowanych moją książką "Pitaval prowincjonalny" zapraszam na stronę www.coryllus.pl Na stornie www.coryllus.pl znajduje się także pierwszy odcinek nowej powieści dla młodzieży pod tytułem "Tajemnica srebrnego gryfa". Zapraszam.

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura