O tym, że do polityki chętnie garną się niezbyt lotni intelektualnie ludzie wiemy od dawna. Niestety, całkiem sporo z nich osiąga sukces i musimy ich cierpieć na dłużej. Niektórzy pracują nad sobą i od biedy można słuchać ich wypowiedzi, większość pozostaje jednak na dawnym poziomie lub nawet go obniża.
Do tej ostatniej grupy należy wicepremier, minister gospodarki i prezes Polskiego Stronnictwa Ludowego Janusz Piechociński. O jego braku kompetencji i elementarnego przygotowania do obecnie pełnionych funkcji pisałem już tutaj kilkakrotnie. Każdy jego występ publiczny jest kolejną katastrofą, co nie pozbawia go jednak dobrego samopoczucia i wysokiego mniemania o sobie.
W najnowszym wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” Piechociński całkiem na serio stwierdził, że w 2020 roku walka o prezydenturę rozegra się między nim a powracającym do krajowej polityki Donaldem Tuskiem i on ją wygra, a po tegorocznych wyborach parlamentarnych możliwa będzie koalicja jego partii z Platformą Obywatelską oraz Prawem i Sprawiedliwością, przy czym to PSL stanie na jej czele „dla uspokojenia nerwów i przywrócenia rozsądku w polityce”.
Każdy polityk ma prawo marzyć, ale przedstawiciel chłopskiego ugrupowania powinien najlepiej wiedzieć, że na wierzbie nie rosną gruszki i trzeba odróżniać ambitne plany od nierealnych mrzonek. Kiedy słucham i czytam wypowiedzi Janusza Piechocińskiego, to nie tylko ubolewam nad stanem naszej elity politycznej, ale zaczynam tęsknić za małomównym, skrytym i nieufnym Waldemarem Pawlakiem, który mądrze oceniał swoje oraz PSL możliwości, nie kompromitując się i nie wystawiając na pośmiewisko.