Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha
27999
BLOG

Telefon posła Deptuły

Łukasz Warzecha Łukasz Warzecha Polityka Obserwuj notkę 427

Poseł PSL Leszek Deptuła dzwonił do swojej żony prawdopodobnie w momencie katastrofy prezydenckiego samolotu. To jedna z najważniejszych informacji, jakie wyłuskał z akt smoleńskiego śledztwa „Wprost”. Druga, nie mniej ważna, to zeznania funkcjonariuszy BOR, z których jednoznacznie wynika, że na smoleńskim lotnisku w chwili katastrofy nie było żadnego z nich. Jeśli zeznania te są prawdziwe – a nie ma powodu w nie wątpić – oznacza to, że generał Janicki kłamie, mówiąc o obecności polskich funkcjonariuszy na lotnisku. W normalnych warunkach – czyli nie w warunkach morderczego konfliktu politycznego – musiałoby to oznaczać jego natychmiastową dymisję.

Pomijam tutaj okoliczności, w jakich dziennikarze tygodnika dotarli do akt. Rozumiem, że prokuratura zajmie się energicznie badaniem, jak mogło do tego dojść, zwłaszcza że – o ile się zorientowałem – nie chodzi o pojedyncze akta, ale o ich całość, bite 57 tomów. Tu interesuje mnie jedynie, jakie wnioski można wysnuć z dwóch przywołanych wyżej faktów.

Przede wszystkim przyjmijmy założenie – tak wynika z zeznania wdowy po pośle oraz z samej treści nagrania na poczcie głosowej jej telefonu – że jego telefon miał faktycznie miejsce w momencie katastrofy. Z przedstawionego przez Rosjan stenogramu czarnej skrzynki wynika, iż od momentu uderzenia samolotu w drzewo do chwili upadku samolotu minęło zaledwie około jednej sekundy. Wcześniejsze dźwięki z kabiny – podkreślam: zgodnie ze znanym nam stenogramem – nie świadczą o jakimkolwiek niepokoju. Jeszcze pięć sekund przed katastrofą trwa podawanie wysokości (ostatni komunikat: 20 metrów). Tym bardziej trudno sobie wyobrazić, co mogłoby wywołać niepokój pasażerów, jeśli stenogram miałby być wiarygodny.

Zastanówmy się teraz, w jakim momencie człowiek sięga zwykle po telefon komórkowy, żeby zadzwonić do bliskich. Oczywiście – po, a nie przed wylądowaniem. Jeśli poseł Deptuła dzwonił do żony tuż przed lądowaniem, oznacza to, że musiał mieć poważny powód do obaw. Może nawet był przerażony i pewien, że lądowania nie przeżyje. Czy poseł Deptuła był w delegacji ważną osobą? Raczej nie, zapewne nie siedział więc z przodu, w pobliżu kabiny pilotów i prezydenckiego saloniku (nie znam niestety rozkładu pasażerów tupolewa), a więc trudno mu było zapewne dojrzeć lub usłyszeć ewentualne odgłosy stamtąd dobiegające, mogące świadczyć o zaniepokojeniu pilotów.

Kolejne ważne pytanie brzmi: ile czasu zajęło posłowi Deptule uświadomienie sobie niebezpieczeństwa, wybranie numeru do żony i pozostawienie na jej poczcie głosowej dwu- lub trzysekundowego nagrania? Dodatkowe pytanie brzmi: czy poseł Deptuła miał podczas lotu wyłączony czy też włączony telefon? Wbrew temu, co wiele osób sugeruje bez żadnych podstaw, zakładałbym raczej, że większość pasażerów wyłączyła telefony podczas lotu. Nie bardzo rozumiem, dlaczego miałoby być inaczej; osoby obyte z lataniem mają wręcz taki odruch, a rodzaj maszyny, jaką lecą, oraz charakter lotu nie ma tu znaczenia. Jeśli swój telefon wyłączył także poseł Deptuła, oznacza to, że aby zadzwonić do żony ze świadomością, iż czyni to być może po raz ostatni w życiu, musiał go włączyć, następnie wybrać numer (załóżmy nawet, że zakodowany w menu prostego wybierania), odczekać na połączenie (w roamingu trwa to odrobinę dłużej niż w macierzystej sieci), odsłuchać komunikat poczty głosowej, a następnie mieć jeszcze dwie, trzy sekundy życia, żeby krzyknąć imię żony. Nie wiem, jaki telefon miał poseł Deptuła, ale wziąwszy pod uwagę, że uruchomienie przeciętnego aparatu to minimum 10 sekund (zaś w przypadku smartfonów nawet 30-60 sekund), zaś zalogowanie się w roamingu zawsze trwa dłuższą chwilę (zwykle kilkanaście sekund co najmniej, czasem nawet minutę), musimy dojść do wniosku, że cała ta sekwencja musiała trwać przynajmniej minutę,a i to w bardzo sprzyjających warunkach, jeśli nie dłużej (prawdę mówiąc, zakładałbym, że mogłoby to trwać nawet dwie). Nawet gdybyśmy przyjęli, że poseł Deptuła miał swój telefon ustawiony na flight mode (z tej opcji korzystają zwykle tylko bardziej wtajemniczeni posiadacze komórek) lub nawet, że telefon był cały czas włączony, i tak trudno uwierzyć, aby wszystko trwało krócej niż 30 sekund.

Wniosek jest oczywisty: w samolocie lub z samolotem musiało się dziać coś złego – coś, z czego zdawał sobie sprawę nawet pasażer siedzący daleko od kabiny pilotów – na długo wcześniej niż pokazuje to stenogram z czarnej skrzynki. To mogłoby też tłumaczyć dzwoniące na miejscu katastrofy telefony (wspominają o tym rosyjscy świadkowie, choć do ich zeznań trzeba podchodzić z ograniczonym zaufaniem): inni pasażerowie mogli próbować włączyć swoje aparaty, ale nie zdążyli z nich już zatelefonować.

Sprawdzenie tego jest bardzo proste: wystarczy dotrzeć do wykazu logowań poszczególnych telefonów do stacji bazowych na trasie lotu lub w Smoleńsku. Czy taką czynność prokuratura podjęła – nie wiemy. Inna sprawa, że tych informacji udzielaliby Rosjanie, a zatem z góry należy przyjąć, że odpowiedź byłaby mało wiarygodna. Mimo to dobrze byłoby ją poznać.

I jeszcze druga kwestia: brak oficerów BOR w momencie katastrofy na lotnisku sprawia, że niemal wszystkie zeznania, dotyczące sytuacji tuż po upadku samolotu, pochodzą od Rosjan. A tu powinna obowiązywać zasada dalece ograniczonego zaufania.

Oto naści twoje wiosło: błądzący w odmętów powodzi, masz tu kaduceus polski, mąć nim wodę, mąć. Do nieznajomych zwracamy się "pan", "pani".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka